Leszek Żądło

COŚ, co nade mną czuwa

Wiele lat temu przeżyłem coś, co mnie zdziwiło. Otóż mając naście lat ciężko zachorowałem. Lekarz nie mógł określić, co to jest. Gorączka przekroczyła 41 st. i pojawiły się u mnie majaki. Wiedziałem, że do śmierci potrzeba tylko niewielkiego podniesienia się temperatury. Wśród majaków, ja – wówczas zagorzały ateista – usłyszałem chóry anielskie. Pomyślałem, że albo zwariowałem, albo naprawdę ze mną jest już tak źle, że umieram. Na drugi dzień jednak wyzdrowiałem.
Dopiero wiele lat później pojąłem, że oto uratowała mnie i uzdrowiła potężna siła duchowa, którą jedni nazywają Bogiem, a inni Absolutem itp. Później zacząłem interesować się trochę religioznawstwem, magią (bardziej etnografią) i poznałem praktyki jogiczne. Z ciekawości spróbowałem intensywnego oddychania i tu też się zdziwiłem, bo stało się coś, w czego istnienie nie wierzyłem. Ujrzałem wewnętrzne silne światło. Wtedy przestraszyłem się, ale kilkanaście lat później zrozumiałem, że był to mój kontakt z Mistrzem Duchowym lub wewnętrzną boską istotą. Przez całe życie byłem przez nią prowadzony, nawet kiedy o tym nie wiedziałem. COŚ (chrześcijanie powiedzą Anioł Stróż) czuwało nade mną i ochraniało mnie. Ja miałem to szczęście, ale widzę, że u wielu osób to nie działa – pakują się w różne sytuacje bez wyjścia i dostają w „tyłek”. Minie też się to czasem zdarzało, szczególnie wtedy, gdy byłem zbyt oporny i nie chciałem zaakceptować rzeczywistości i kierunku zmian, w którym to COŚ mnie prowadziło. A muszę przyznać, że prowadziło dobrze. I nadal to czyni.
Czasami moje odkrycia fascynują mnie, ale fascynacja szybko mija. A potem przychodzi chwila, gdy rozumiem, że trzeba wrócić do tego, co zostało odkryte i skoncentrować na tym uwagę. Gdyby nie mój brak wewnętrznego zdyscyplinowania, już dawno zapewne doszedłbym do lepszych rezultatów. No ale wychodzę z założenia, że dziś jeszcze nie umieram, jutro też tego nie planuję, więc po co się spieszyć? Czasami ta filozofia pomaga – szczególnie w uwalnianiu się od nerwicy, czasem jednak zaniedbania prowadzą do niemiłych wydarzeń, a wówczas traktuję je jako wezwania do opamiętania się. Jeśli rozwiązania ważnych dla mnie spraw unikam, wówczas ponoszę niemiłe konsekwencje tego faktu. I tak jest dopóty się nie zmęczę na tyle, by mnie to zmotywowało do zmiany.
Większe błędy popełniałem tylko wtedy, gdy się za bardzo upierałem, że ma być po mojemu. Oczywiście, dziś moja perspektywa jest inna. Po mojemu to dziś znaczy dla mnie zgodnie z intuicją, z miłością, z radością. Kiedyś jednak znaczyło zgodnie z rozumem, obowiązkiem, aktualnymi humorami, wreszcie zdaniem innych. Cale szczęście, że mi się odmieniło. Ale czasami jeszcze wtrąca się tamto stare i wówczas pojawiają się zakłócenia w moim życiu. To jednak mało znaczy, nauczyłem się bowiem wygrywać w każdej sytuacji.
Jak to robię?
Otóż wiem, że Bóg jest po mojej stronie i że życzy mi dobrze. Owszem, mogę się w danej sprawie mylić, mogę ponieść drobną lub większą porażkę, ale w końcu wyciągam wnioski, które stawiają mnie na wygranej pozycji, nawet jeśli w międzyczasie straciłem czas czy pieniądze. Nauczyłem się wierzyć, że nic w moim życiu nie dzieje się przypadkowo. A jeśli coś mi nie odpowiada, to muszę pojąć, dlaczego i zastanowić się, czy podjąłem błędną decyzję, czy próbowałem ją zrealizować w niewłaściwy sposób. Odpowiedź jest wygraną. Wygraną, ponieważ już nigdy nie popełnię tego samego błędu, a ponadto nauczyłem się, jak osiągnąć sukces, czy rozwiązać problem. W tym kontekście zrozumiałe się staje, że COŚ, co mnie prowadzi, stawia przede mną nowe wyzwania – zadania do rozwiązania. Każde z nich pomaga mi w poszerzeniu mojej wiedzy, moich kompetencji czy sprawności. Każde zbliża do urzeczywistnienia doskonałości. Zdarza się, że buntuję się lub nie potrafię im podołać przez dłuższy czas, ale wreszcie udaje się.
W wieku 26 lat czułem się przegrany. Rozwiodłem się, a myśl, że mógłbym tworzyć związek z atrakcyjną kobietą, doprowadzała mnie do litości dla niej. Czułem się tak, jakby mnie miano za chwilę włożyć do trumny, w związku z tym nie chciałem nikogo unieszczęśliwiać swoją osobą. I trwało tak kilka lat, aż ocknąłem się, gdyż znowu COŚ przyszło mi z pomocą. Gdy byłem już tak zmęczony nieudanymi próbami leczenia mnie, zająłem się niekonwencjonalną medycyną i uzyskałem bardzo dobre rezultaty. Najciekawszym jednak „znakiem”, czym mam się zająć, okazało się dla mnie spotkanie wybitnego radiestety i teozofa z Katowic. Stało się to dokładnie w dniu, kiedy udzielono mi rozwodu. Przede mną otwarła się nowa perspektywa, ale ja tego jeszcze nie rozumiałem. Dopiero po kilku latach pozwoliłem, żeby poprowadziła mnie intuicja. Ale musiałem zmienić nastawienie do siebie. Wtedy mało kto wiedział, jak zrobić to dobrze. Chałturzyłem więc jak i inni osiągając rozmaite rezultaty. Po jakimś czasie wyłonił się obraz tego, co później stało się dla mnie chlebem powszednim i przedmiotem mojego obecnego nauczania.
Zaraz po studiach podjąłem pracę w szkole. Chciałem być świetnym pedagogiem, ale czułem opór i zazdrość koleżeństwa. Po jakimś czasie (pod wpływem zachodzących we mnie przemian duchowych) zmieniłem taktykę i wówczas wszystko się zmieniło. Ja medytowałem, podnosiłem samoocenę, oczyszczałem swój umysł z ograniczających, chorobotwórczych i lękowych wyobrażeń, a otoczenie zmieniało nastawienie do mnie. Zauważyłem, że w ten sposób staję się silny, silniejszy od negatywnych wpływów mojego otoczenia. I wówczas sprawdziło się to, czego nauczają mistrzowie jogi – zacząłem pozytywnie oddziaływać na moje otoczenie nie czyniąc tego świadomie i celowo. Grono pedagogiczne uspokoiło się, zgrało, zaprzyjaźniło ze sobą i ze mną. Koledzy zaczęli mnie poważać i pytać o radę, choć nie chwaliłem się tym, co robię, a moi najbliżsi znajomi byli traktowani z przymrużeniem oka (okazało się, że zainteresowanych rozwojem duchowym i parapsychologią było nas tam kilku, tylko wcześniej ich nie zauważałem).
Siłą rzeczy prąd postępu pchnął mnie dalej i zacząłem uczyć innych tego, co sam zrozumiałem i osiągnąłem. Dziś wielu uważa mnie za najlepszego nauczyciela (nie tylko w Polsce), ale wielu za największego oszusta i szarlatana. Tymi się jednak nie przejmuję rozumiejąc więcej, niż oni są zdolni pojąć. Kiedyś też COŚ ich doprowadzi do zrozumienia i podniesienia samooceny.
Nauczyłem się, skąd bierze się siła – realna siła człowieka, a nie tylko wyobrażenie o jego sile. Gdybym mówił sobie JA jestem silny, byłoby to tylko wyobrażenie. Kiedy jednak wiem, że jestem silny mocą BOGA i chroniony przez Niego, wówczas zmienia się perspektywa. Nie jestem sam. Za mną stoi i ochrania mnie potężna siła. A kiedy ponoszę porażkę, wiem, że to tylko bolesna nauczka, która owszem, może i kosztuje, ale przed wszystkim uczy mnie czegoś ważnego.
Gdyby nie ta potężna SIŁA, której ochronie i prowadzeniu ufam, dziś nie byłbym tym, kim jestem. Bałbym się życia i ludzi, może odniósłbym jakieś sukcesy zawodowe (proponowano mi nawet w perspektywie stanowisko dyrektora Szkoły, gdybym wstąpił do PZPR), ale czułbym się źle – niespełniony i mimo całej „potęgi”, jaką daje stanowisko, czułbym się zagrożony i mało warty. Przede wszystkim nie miałbym odwagi pisać i głosić tego, co jest dla mnie dzisiaj oczywiste. A tak odkrywam co dzień na nowo, jak piękne jest życie, odkrywam też prawdziwego siebie.