Leszek Żądło

Klucz do duchowości

Wiadomo nie od dziś, że kluczem do duchowych sukcesów jest równowaga miłości, mądrości i mocy.
Ludzie usiłują wejść w posiadanie miłości, mądrości, a nade wszystko mocy, za pomocą różnych inicjacji, zaklęć, inwokacji itp. I nie zdają sobie sprawy z tego, że takie sposoby są zupełnie nieskuteczne.

Miłość, mądrość i moc to dary Boże. Owych darów Bóg ma dla nas znacznie więcej. Aby nimi dysponować, wystarczy je zaakceptować i przyjąć, że one już w nas są. Kiedy jednak niepokorna istota słyszy, że są one wynikiem bożej łaski, zaczyna się obrażać i odtrąca je z niesmakiem: “obejdzie się bez łaski”. Również poczucie niegodności nie sprzyja przyjmowaniu darów i błogosławieństw bożych. Tu kłania się w pas, albo i poniżej, samoocena aspiranta.

Miłość, mądrość, moc i wiele innych doskonałych cech, które np. Św. Paweł nazywał owocami ducha, mogą zostać ugruntowane w podświadomości i osobowości człowieka za pomocą codziennej praktyki medytacyjnej, bądź medytacyjno – afirmacyjnej (która daje znacznie szybsze efekty).

Chcę podkreślić, że te cechy można jedynie odkryć i rozwinąć, a nie nabyć. Nabyte zostały już dawno, chyba w momencie pojawienia się pierwszego człowieka. Z kolei warto też zastanowić się i nad tym, że określenie “owoce ducha” sugeruje wyraźnie, że owe cechy, czy też uczucia wyższe, rozwijają się w wyniku wykonywania praktyk duchowych, a nie w wyniku przyjęcia inicjacji, samokontroli (jak chcieliby purytanie), czy choćby nawet przyjęcia chrztu. Faktem jednak jest, że w obecności osób, które są duchowo rozwinięte i emanują miłością, mocą, mądrością i spokojem, odczuwa się silny wpływ tych wibracji. Stąd wynika przekonanie, że do inicjacji w te energie potrzebny jest jakiś guru. Kontakt z guru czy świętym (byle nie z żywą świętą amerykańskich nastolatek) może nas wzmocnić energetycznie i co nieco nawet przekodować energetycznie. Jednak żadne zabiegi nie są w stanie rozwinąć owoców ducha, jeśli nie opierają się one na medytacji, czy modlitwie kontemplacyjnej. Rozwija je tylko koncentracja uwagi na najwyższej jakości doznań, na czystej boskości i na cechach właściwych Bogu. I to w tym celu w jodze wykonuje się medytację “jestem Bogiem”, a w chrześcijaństwie: “jestem jedno z Bogiem”, “jestem ukochanym dziedzicem Boga, stworzonym na Jego obraz i podobieństwo”. Ktoś, kto medytuje, że jest Bogiem, musi jednocześnie medytować i nad tym, że ma wszystkie cechy właściwe dla Boga. A z kolei wyobrażenie o tym, co dla Boga jest właściwe, a co nie jest, to domena wyobraźni. Inaczej jednak zacząć się nie da. Dopiero długotrwałe medytacje związane z poddaniem się Bogu i Jego prowadzeniu w pełnym zaufaniu przynoszą oczyszczenie umysłu z wyobrażeń. Wówczas w miejsce wierzeń pojawia się świadomość. Możesz sobie wyobrażać, że miłość czy mądrość urzeczywistniłeś w 100%. Kiedy jednak skonfrontujesz swoje duchowe osiągnięcia z mocą, wówczas może się okazać, że NIC CI NIE WYCHODZI. A może tylko nie zarabiasz wystarczająco, bądź chorujesz, albo masz kłopoty?

Ty możesz się łudzić, że jest to dowodem twej wielkiej pokory, ale ja się pytam, gdzie się podziała twoja moc i gdzie straciłeś kontakt z bożą mocą w sobie? Odkrycie niezdolności do posługiwania się mocą może rozwiać twoje złudzenia dotyczące twej doskonałości. W tym nie ma nic złego. W tym momencie może nawet pojawić się impuls do oczyszczenia swych intencji dotyczących Boga i duchowej praktyki. Znaczne niebezpieczeństwo pojawia się wówczas, kiedy człowiek uruchamia moc bez miłości i mądrości. Wówczas może się stać niebezpieczny nie tylko dla innych odrzucających miłość głupków, ale również i dla siebie. Wówczas to w glorii chwały i w otaczającej go aureoli człowieka sukcesu może poważnie zaszkodzić sobie zarówno psychicznie jak i duchowo.

No tak, – powiesz – ale ma szmal, a szmal rządzi światem.
Szmal rządzi tylko tą częścią świata, która wierzy we władczą moc szmalu. Życiem tych, którzy wierzą w moc Boga, rządzi Bóg.
Tu jednak natrafiamy na niemiły zgrzyt, ponieważ wielu ludzi, którzy zaczynali od wiary w moc Boga, kończy na wierze w moc szmalu.
Ja wolę inne podejście. Wolę mieć świadomość, że to ja rządzę własnym szmalem. A to znaczy, że potrafię zarabiać i mądrze inwestować zarobione pieniądze. Mądrze i z miłością. Komuś może się wydawać, że to nie duchowe. Niech mi więc zademonstruje tę gigantyczną moc ducha, który nie potrafi zapanować ani nad swoimi dochodami. Moc bierze się z uporządkowania swoich dążeń i wyobrażeń. To dlatego tak ważne jest, by sobie powiedzieć: “chcę tego, a rezygnuję z innego” i wytrwać w tym. To nazywa się zdecydowaniem. Dobrze, gdy decydujesz się na wszystko, co ma najwyższą, boską jakość. I korzystne jest, kiedy uświadamiasz sobie, że Bóg obdarza cię mocą, zaradnością, a także wolnością. Konieczność podejmowania decyzji i dążenie do ich realizacji wynika właśnie z tego, że jesteś wolny.

Powiesz: Wszystko w ręku Boga…
Tak, popieram cię. To doskonały pomysł na urzeczywistnienie pokory. Ale jeśli Bóg wciska ci w ręce to, co tylko Jemu przypisywałeś, jeśli chce, żebyś się nauczył tym posługiwać, korzystać z tego na co dzień?
A jeśli mówi ci: jesteś Bogiem. Spróbuj się bawić tak, jak ja?
Czy w ogóle wziąłeś pod uwagę taką możliwość?
Nie od razu się to udaje. Warto zacząć od powierzenia się Bogu, Jego prowadzeniu, opiece i ochronie.

Czy zgodzisz się, byś i ty znalazł się w ręku Boga, jako Jego doskonałe narzędzie?
Nawet doskonałe, inteligentne narzędzie musi mieć świadomość boskiej miłości, mądrości i mocy, które nim kierują. I musi być przy tym całkowicie trzeźwe i przytomne, by mu się nie pomieszało, kto i kiedy jest jego użytkownikiem. Och, to już nie takie proste, szczególnie wówczas, gdy umysł jest przyzwyczajony (wręcz przywiązany) do urojeń, do odurzenia, a ponadto zaślepiony. A może być przekonany, że najlepiej spełniać wolę duchów, demonów, szatana, czy też innych ludzi (rodziców, przyjaciół, przełożonych, przywódców religijnych, polityków!). Podobno “pokorne cielę dwie matki ssie”.

Zaślepienia i przywiązanie do urojeń znikają w trakcie duchowej praktyki, choć nie automatycznie i nie zawsze do końca. Trzeba być zawsze bardzo czujnym, żeby nie wziąć prawdy za urojenia i na odwrót. Ludzie praktykujący regresing są w tym momencie w jakiś sposób uprzywilejowani. Mają bowiem do dyspozycji sposób pozwalający im na przeglądanie intencji i ich źródeł. Sam jednak sposób nie czyni cudów, bo jeśli dany człowiek nie ma intencji do skonfrontowania się ze swymi urojeniami, to do takiej konfrontacji zazwyczaj nie dopuszcza. To dlatego spotykam często ludzi, którzy tą metodą pomogli sobie w uwolnieniu od chorób czy różnych drażniących ich kłopotów, ale poza tym nie posunęli się ani o krok dalej. Dalsze bowiem kroki godziłyby w ich nie ugruntowaną samoocenę lub w urojenia, do których byli przywiązani i od których nadal czują się niewolniczo zależni. Dokładnie tak samo dzieje się z adeptami wszystkich duchowych praktyk. Niezależnie od tego, czy są joginami, czy katolickimi księżmi. Ich WIEDZA przesłania im BOGA i rzeczywistość. Boga przesłaniają ponadto ludzie, z którymi “należy się liczyć”. W każdej tradycji religijnej uznaje się a priori, że mądrość (łaska, napełnienie Duchem Świętym) przełożonego jest większa niż podwładnego. Chrześcijaństwo dodaje do tego, że napełnienie duchem świętym mężczyzny – głowy rodziny – jest większe od napełnienia jego kobiety i dzieci. Z założenia też uczeń nie może być bliżej Boga, czy oświecenia, niż jego Mistrz.

Wiemy, że bł. Siostra Faustyna Kowalska w swym dzienniczku przyznała, że głos księdza jest dla niej ważniejszy od głosu Boga. Jej stanowisko przedstawia się wiernym katolikom jako ideał do naśladowania.
W takim przypadku regresing może się okazać nieocenioną pomocą w uwalnianiu od zaślepienia autorytetem. A wyjście poza zaślepienie, naprawdę zbliża do Boga, do rzeczywistości. Ktoś, kto zna regresing, zawsze może odwołać się do niego, by uświadomić sobie prawdziwe intencje Mistrza, czy przełożonego, przez którego czuje się kontrolowany, czy ograniczany (tłamszony). Może też uświadomić sobie swoje intencje, dla których wybrał sobie ograniczonego, nieświadomego przewodnika duchowego. I w tym momencie otwiera sobie furtkę do wolności i do dalszej skutecznej duchowej praktyki. Zalecam ponadto afirmację:

Przebaczam wszystkim, którzy starali się dla mnie być ważniejsi od Boga, którzy przesłaniali mi Boga.

A na dodatek:

Przebaczam sobie, że za ważniejszych i potężniejszych od Boga uznałem …... (tu sobie wymień).

Wielu ludzi nie nadaje się do samodzielnej praktyki duchowej. Brak im wiedzy i doświadczenia. Powinni oni modlić się o najbardziej kompetentnych, światłych, trzeźwych i przytomnych przewodników duchowych. Mogą sobie też afirmować, że na takich zasługują i tylko do takich trafiają.

Tymczasem z niepokojem obserwuję, jak w zachwycie tłumy żądne duchowych doznań, adorują przybywających z zagranicy oszustów i dają się im inicjować w praktyki, od skutków których… należałoby się czym prędzej uwolnić. Takim inicjacjom często towarzyszy subtelna manipulacja, podczas której każdy odnosi wrażenie, że właśnie oto otwarły się przed nim niebiosa, bo pojawiła się szansa zrealizowania tego, o czym zawsze marzył.

A o czym marzą duchowi aspiranci?
O tym, by wreszcie spełniły się obietnice, którym uwierzyli setki, a może nawet tysiące lat temu. Kogoś, kto im o tym przypomina, są w stanie uważać za żywego boga, za prawdziwego Mistrza Duchowego.

Jak manipulatorom udaje się odczytać te głęboko skrywane marzenia i oczekiwania?
To proste. Mechanizm odczytywania przeszłości stosują również terapeuci regresingu, a nawet niektóre osoby po przejściu kilku sesji. One jednak wykorzystują je (zazwyczaj) w zupełnie innym celu.

Uwalnianie się od przywiązania do urojeń, do nierealnych obietnic z poprzednich wcieleń, może sprawiać niemiłe wrażenie.
Kiedyś podczas sesji pewna silnie obciążona karmicznie dziewczyna powiedziała mi:
“Wiesz, to co do mnie mówisz, jest takie miłe i takie fajne. Szkoda, że zaraz po tym dodajesz, żebym się od tego uwolniła, lub żebym to zobaczyła na trzeźwo i przytomnie. No tak, ale wiem, że trzeba się od tego uwolnić, choć szkoda mi, że to przyjemne tak krótko trwa”.
Nawiasem mówiąc podczas sesji doszło u niej do odreagowania kilkunastu stanów oświecenia. Była w nie wprowadzana za pomocą narkotyków, transów i hipnoz. Gdybym miał intencje odnawiania starych głupot, mógłbym również odczytywać to wszystko, co teraz i pozostawiać klientów na etapie samozadowolenia. Tak przecież robi spora grupa “duchowych przewodników”. Przypuszczam nawet, że za to ludzie chętniej im płacą. A przecież kapitalizm jest rynkiem klienta!

Ja jednak jestem świadomy ceny duchowej, jaką płaci się za takie oszustwa i za dążenie do zrealizowania nieosiągalnych pragnień.
Ze swoich wspomnień karmicznych wiem, że kilka wcieleń temu postanowiłem udowodnić, że arystokraci – a więc szlachetnie urodzeni – są głupkami, takimi samymi jak inni, tylko drożej za to płacą. Miałem ogromną satysfakcją, że mi się to udało. Przyjmowali ode mnie i od mojej partnerki idiotyczne stopniowe wtajemniczenia w tajne loże płacąc mi ogromne pieniądze. Zarabiałem na tym znacznie więcej niż obecnie na honorariach z książek poświęconych rozwojowi duchowemu i na regresingu. I żyłem jak panisko! Przyszedł jednak czas wypłaty karmicznej. Dostałem się do więzienia i tam skończyłem swój żywot. Partnerka zaparła się mnie, by ratować swą skórę, o co nie miałem do niej pretensji. Mam jednak wrażenie, że jeszcze wyższą ode mnie cenę zapłacili żądni mojego skarbu urzędnicy królewscy. Do dziś są sfrustrowani, że go nie znaleźli. Najważniejszą jednak nauką, jaką wyniosłem z tamtej historii, jest to, że nauczyłem się zarabiać uczciwie i na dobrym towarze. I jakoś nie mogę pojąć dążeń tych, którzy usiłują stać się skutecznymi w handlowaniu chłamem, oszustwem, czy trucizną. Zresztą i tak im to nie wychodzi na dobre, choć często mają pieniędzy znacznie więcej, niż ja. O tym, że nie da się żyć długo i szczęśliwie z oszukiwania innych, decyduje pewna prawidłowość, której najczęściej nie uwzględniamy. Ta sama prawidłowość każe odpokutować życie związane z wykorzystywaniem innych. Silniej działa, gdy czynimy coś świadomie. Słabiej, gdy nam się wydaje, że jest to pożyteczne również dla innych. To w wyniku utrzymywania w podświadomości wyobrażeń o tym, że kapłani bądź arystokraci są niezbędni zwykłym ludziom, czasami odnawiają się wcielenia pasożytnicze, a osoby przyzwyczajone do bycia utrzymywanymi przez innych, nadal pozostają na ich utrzymaniu. To wydaje się bardzo nęcące, ale po uświadomieniu sobie ceny faktycznego zniewolenia, jaką się za to płaci, pojawia się świadomość, że lepiej samemu wziąć w swoje ręce swoje sprawy finansowe. No cóż, osiągnięcia duchowe bez zapanowania nad światem za pomocą pracy, są najczęściej iluzjami. Chociaż...

Czasami okazuje się, że osoba medytująca i wykonująca modlitwy jest dla społeczności dużo bardziej pożyteczna niż większość czynnych zawodowo mieszkańców razem wziętych. Zaobserwowano bowiem, że w wielu przypadkach obecność takiej osoby przyciąga do miejscowości powodzenie i pieniądze. W takiej sytuacji rzeczywiście zasługuje ona na wysokie wynagrodzenie, choć efekty jej działań dość trudno jej przypisać. Za czymś takim niewątpliwie tęskni wielu duchowych aspirantów. Nie osiągną oni jednak nigdy tego stanu, jeśli sami dla siebie nie nauczą się przyciągać pieniędzy i powodzenia. A to jest możliwe, gdy uwolnią się od pożądania, a będą świadomi, że na wszystko to zasługują jako ukochane dzieci boże lub jako boskie istoty.

Aby dojść do takiego stanu ducha i świadomości, wielu potrzebuje nie tylko modlitw i afirmacji. Często przydają im się sesje uwalniające od przywiązania do życia pasożytniczego, któremu towarzyszą żądania utrzymywania ich przez społeczność, dla której rzekomo są cenni. Najśmieszniejsze w ich przypadku jest zazwyczaj to, że owemu przekonaniu o pożyteczności i niezbędności, towarzyszy niska samoocena i barak jakichkolwiek pożytecznych umiejętności.

Ten, kto rzeczywiście dojrzał do zaawansowanych praktyk, zawsze potrafi znaleźć środki umożliwiające mu dostatnie życie. I nie musi się o nie martwić, ani specjalnie zabiegać. Dostaje je, ponieważ dużo daje. A dawanie to nie zawsze musi być przez wszystkich wokół postrzegane.

Jest jeszcze inny owoc medytacji i kontemplacji: otóż osoba taka po jakimś czasie staje się naturalnym uzdrowicielem, który w wyniku wpuszczenia do swego ciała i umysłu boskiej energii zaczyna uzdrawiająco oddziaływać na otoczenie. Po prostu stymuluje u otaczających go ludzi uzdrawiające procesy, czy tego sobie życzy, czy nie. Czasami jego oddziaływanie zaznacza się nawet w promieniu kilku kilometrów.

Można stwierdzić, że medytujący (rzadziej rozmodlony) człowiek pełni funkcję czakramu – miejsca silnie promieniującego pozytywną energią.
Dlaczego napisałem, że modlący się rzadziej?
Otóż to, co ludzie zazwyczaj nazywają modlitwą, jest ściąganiem na siebie niskich wibracji. A to dlatego, że modlący się w sposób tradycyjny najczęściej gadają do Boga, zamiast przyjmować Jego dary i błogosławieństwa. Temu ględzeniu może zapobiec modlitwa dziękczynna, kontemplacyjna bądź afirmacyjna. Większość jednak duchowych aspirantów (nie tylko chrześcijan) lekceważy je. A przecież one otwierają nas na podnoszenie jakości naszych duchowych doświadczeń.

Nasze postępy na duchowej ścieżce zależą od wielu czynników. Ważny jest wybór nauczyciela – świadomego i duchowo rozwiniętego. Ważne poznanie transformacyjnych praktyk duchowych. Ale najważniejsze są nasze własne intencje dotyczące rozwoju duchowego swojego i innych. A z tymi bywa różnie.

Zawsze spotykałem ludzi, którzy deklarowali chęć rozwoju duchowego, a kończyli na intelektualnym lub na rozpanoszeniu egoistycznych dążeń. Większość z nich chciała się rozwijać duchowo, choć nie wiedziała, po co. No bo to modne i takie … duchowe. U wielu też za deklaracjami rozwoju kryły się zobowiązania, by zemścić się na kimś, bądź w odpowiednim momencie zahamować jego rozwój pokazując mu albo zagrożenia, albo atrakcyjność innej drogi, która sprowadza na manowce.

Dlaczego ludzie z wysokim poziomem świadomości dają się na to nabrać?
Dlatego że większość duchowych przewodników nie naucza niczego innego. I dlatego, że tak naprawdę nie chcą zaakceptować efektów swego rozwoju duchowego. Boją się najpierw poddać Bogu, potem stać się Nim. Boją się wolności i odpowiedzialności. Są przerażeni na myśl, że trzeba decydować i działać. Pożądają mocy, ale boją się jej lub chcą wykorzystywać w nieszlachetnych celach.

Strach przed oświeceniem i jego skutkami bywa tak silny, że osoby przez wiele lat pracujące nad swym rozwojem, nagle dokonują zwrotu wstecz i zapierają się wszystkiego.
A co się kryje za takimi intencjami?
Otóż lęk. Lęk albo przed nudą wszystko wypełniającej miłości, mądrości i mocy Boga, albo przed potępieniem ze strony Boga. Bywa też, że od tysięcy lat te osoby byłyby gotowe się oświecić, gdyby tylko Bóg zgodził się na ulepszenie świata i uszczęśliwienie wszystkich istot według ich widzimisię. A to się nie da. I to jest ich ból przedwieczny! Myśląc o oświeceniu ludzie często boją się, że stracą przyjemności seksualne, a ponadto będą musieli kochać tych, których tak wiele wcieleń nienawidzili! Opór przed oświeceniem, przed powrotem do bożej miłości, mądrości i mocy, może być bardzo głęboko utrwalony w podświadomości. Może też być bardzo przewrotnie uzasadniony.

Realizacji planu: “rozwijam się duchowo, ale nie dopuszczę do samorealizacji – oświecenia”, może służyć wiele środków: nie ten mistrz, nie ta praktyka, zaparcie się związków z odpowiednimi dla siebie partnerami (by nie ogłupieć z miłości) czy guru i wreszcie “triumfalny odwrót ze ścieżki ku zatraceniu”. Dzięki temu ostatniemu pewne osoby przeklinają swych mistrzów (np. Sai Babę, L. Orra), albo opowiadają niestworzone rzeczy o hunie, regresingu, medytacjach, czy afirmacjach, by uchronić innych przed popadnięciem w szpony “Złego”.

Nie wiem, na co te osoby liczą, ale jestem pewien, że padły ofiarami własnego zaślepienia i strachu, czasami poczucia niespełnienia się w zemście lub samozniszczeniu. Czują, że jeszcze nie doszły do tego, co pchnęło je ku upadkowi duchowemu (według nich miał to być chyba rozwój?). I wydaje im się, że nie doznają spełnienia, póki nie zrealizują swych niecnych zamiarów.
Żałosne intencje i żałosne efekty. I jaka cena!
Dawno temu żył Gautama Siakjamuni, zwany Buddą. Odkrył, że warto zrezygnować ze skrajności, a wybrać drogę środka. Bez pożądań i potępiania. Bez wyrzeczeń i rozpasania. Wielu jego następców uczy, żeby zrozumieć, iż wystarcza nam świadomość, że wszystko jest właściwe, że wszystkiego mamy wystarczająco dużo.

Aby nie popaść w skrajności, warto przebaczyć sobie i innym. Warto podnieść swą samoocenę tak, by czuć się właściwie (dobrze, przyjemnie, w porządku) z sobą i z innymi. Warto nauczyć się traktować siebie i innych jednakowo i jednakowo od wszystkich wymagać.
To pomaga, ale nie załatwia wszystkiego.
Trzeba przede wszystkim przyzwyczaić się, by dobrze życzyć sobie i innym. By życzyć sobie i innym jak najlepiej, i jednocześnie nie narzucać się im! I wreszcie warto zrezygnować z wiedzy i kombinowania na rzecz bożej mądrości w sobie, z manipulowania i uzależnień na rzecz bożej miłości w sobie oraz z wysilania się na rzecz bożej mocy w sobie.

To jednak wszystko może się okazać nic nie warte, jeśli nie dokonamy najważniejszego. Chodzi o to, by przyzwyczaić się, że wszystko, co nam się przydarza, prowadzi nas w kierunku, który widzimy. Jeśli naszym celem jest oświecenie – jesteśmy prowadzeni prosto ku niemu, nawet jeśli podświadomość buntuje się i opiera. Jeśli mamy ufność i jesteśmy zdecydowani na samorealizację, to “nawet psi ząb udzieli nam błogosławieństwa”.

Oświecenia nie da się sobie wyobrazić. Warto jednak mieć na jego temat pozytywne wyobrażenia. One co prawda mogą co nieco przesłaniać prawdę, ale są znacznie lepsze od wyobrażeń negatywnych, które zniechęcają nas i wypełniają strachem oraz poczuciem bezsensu.

Bez sensu jeszcze nikt się nie oświecił. Podobnie jak bez wdzięczności i ufności. Dążenie do oświecenia ma sens, ale traci go, kiedy pojmujemy, że głębszy sens ma samo oświecenie. Droga ma sens, dopóki prowadzi do celu. Kiedy z naszego pola widzenia znika cel, wówczas i droga staje się bez sensu.
O drodze możemy zapomnieć dopiero wtedy, kiedy dotrzemy do celu. No chyba, że zamierzamy wrócić.