Leszek Żądło

Bóg powiedział, Mistrz obiecał...

Dla wielu z nas autorytet to „ktoś” lub coś, co „należy” uznać za drogowskaz w życiu, za przykład do naśladowania. Sprawdźmy więc, jakie skutki społeczne i psychologiczne pociągają za sobą przekonania o prawdzie bądź nieomylności autorytetów.
Najważniejszym autorytetem dla żydów i chrześcijan jest niewątpliwie Biblia.
Żydom, a później chrześcijanom, Bóg powiedział: czcij ojca i matkę swoją.
Skutki psychologiczne i społeczne?
Najpierw natychmiastowe:
Ach, jak dobrze – pomyśleli wszyscy rodzice, którzy nie dorośli do tej roli – ta religia podoba nam się. Wreszcie mamy religijną prawdę, która poskromi naszą rozwydrzoną młodzież nie szanującą obyczajów przodków. Odtąd już starzy nie musieli niczego robić, by zasłużyć sobie na szacunek młodszych. Co więcej, nie musieli grać fair i mogli bezkarnie marudzić, uprzykrzać dzieciom życie, a nawet czuli się do tego szczególnie powołani.
A młodzież, jak to młodzież – z jednej strony widziała, że obyczaje przodków nie pasują do rzeczywistości, z drugiej poddawana naciskom, buntowała się jedynie pod nosem i czuła winna, że nie przestrzega przykazań samego Boga. A przecież Bóg powiedział, że kto nie przestrzega Jego przykazań, ten grzeszy. A grzeszników strąci On do piekła. Nie od razu, oczywiście, ale po śmierci.
Wszyscy jednak – i starzy, i młodzi – odetchnęli z ulgą, że dobry to Bóg, bo wcześniejsi bogowie byli bardziej bezwzględni. Każdego, który grzeszył, lub odstawał od normy, obwiniali o wszelkie nieszczęścia, jakie spadły na miasto lub kraj i kazali ich natychmiast karać śmiercią.
Odtąd też młodzi mieli obowiązek czcić starszych, aż do czasu, gdy sami stawali się rodzicami. Lecz dopóki nie pomarli ich rodzice i tak niewiele mieli do powiedzenia.
A jakie były skutki długofalowe?
Wszystkie ze społeczności, w których nadrzędną zasadą był szacunek dla starszych i dla ich doświadczenia, nie wytrzymały próby czasu. Wszystkie musiały ulec silniejszym i sprawniejszym. Jednak pozostawiły po sobie spuściznę: marzenia o spokojnej starości, na którą nie trzeba zasłużyć godnym, uczciwym życiem i miłym zachowaniem. A oprócz tego poczucie winy za grzech, kiedy to młodzi chcą lepiej, nowocześniej, a nie po staremu. Ten mechanizm łatwo zidentyfikować jako jeden z najsilniejszych opóźniaczy rozwoju. Nic więc dziwnego, że ludzie, którym Bóg kojarzy się z wymogiem okazywania czci i posłuszeństwa starym tetrykom i sklerotykom, odrzucają i niedołężnych staruszków i Boga, który rzekomo uparł się, by być po stronie marazmu i wstecznictwa.
Czy trzeba opisywać jeszcze inne skutki takich wierzeń?
Bóg też podobno zapewnił, że sprzyja biednym i prześladowanym.
Ciekawe, w jaki sposób?
Katoliccy misjonarze tłumaczyli to Indiańskim niewolnikom w ten mniej więcej sposób:
Wobec Boga wszyscy jesteśmy równi. Ale dopiero po śmierci. Po śmierci Bóg wynagrodzi sprawiedliwych (czytaj posłusznych niewolników), a ukarze niesprawiedliwych (czytaj nieposłusznych niewolników).
I, oczywiście, mieli za co chwalić Boga.
Dlaczego głoszonej przez siebie prawdy nie odnosili do siebie?
Otóż uważali się i za sprawiedliwych, i za doskonałych w oczach Boga, za zbawionych za życia. Iluż to bowiem pogan dla Niego wyrwali z rąk szatana!!!
Bóg obiecywał jeszcze więcej. Narodowi wybranemu obiecywał nowe ziemie, nowych poddanych lub niewolników, nowe młode nałożnice (nie bacząc na karę za cudzołóstwo), zbawienie w zamian za mordowanie słabszych. Zapędził się w tych obietnicach, oj zapędził. Zapomniał tylko o interesach starych żon, których uroda mocno przybladła (te atrakcyjniejsze zawsze mogły liczyć, że przynajmniej zostaną brankami). Starym kobietom pozostawił jednak to, co obiecywał od początku: dzieci, które mają czcić i szanować starszych.
Czyż to nie z powodu tej obietnicy największą gorliwość w szerzeniu religii wykazują stare, opuszczone przez wszystkich, zrzędliwe dewotki? A może nie bezpodstawnie liczą na coś więcej?
Pewnie, że tak. Przecież Bóg obiecał życie wieczne po śmierci tym, którzy są posłuszni kapłanom, którzy uczestniczą w nabożeństwach i dają na tacę. To nie ważne, że takiej obietnicy nie złożył w Biblii. Ważne, że ustami księdza obiecał to, więc musi dotrzymać.
Musi? Tylko jak to od Niego wyegzekwować?
Na pewno „trzeba dużo się modlić”, to i Bóg wymięknie i spełni życzenia upierdliwej dewotki. Przecież obiecał, że spełni wszystkie modlitwy. A już tam, gdzie w jego imię modli się dwóch…
Więc… klepią jego imię, mielą ozorami bez zastanawiania się nad sensem wypowiadanych przez siebie słów. No bo “przed wszystkim było słowo”. Ale sensu w tym nie widać...
Istotą pojmowanej przez dewotki religijności pozostaje egzekwowanie żądań opartych na rzekomych obietnicach i nakazach Boga. Osoby te nie widzą żadnego związku między opuszczeniem ich przez innych, a ich nieznośnym charakterem i niemiłym zachowaniem. Uważają, że to wszyscy inni są niedobrzy i grzeszni. Bo gdyby trzymali się tradycji i nie byli takimi egoistami…
Ach, gdybyśmy dziś trzymali się tradycji, to zrzędliwe baby nie miałyby schronienia w kościele. Jeszcze przecież nie tak dawno swarliwe i zrzędliwe kobiety palono na stosach jako czarownice. Bo tak słusznie nakazał Bóg przez któregoś papieża. W krajach chrześcijańskich mężczyznom żyło się wówczas na pewno milej i przyjemniej. Tym niemniej owa sytuacja wywołała modę na słodkie idiotki. Te, choć cierpiały z powodu ograniczania ich ludzkich praw, nie musiały się przynajmniej obawiać o swoją skórę.
Oczywiście, dziś kobiety są bardziej świadome, więc każda feministka, nawet najmłodsza, wie, że Inkwizycję wymyślili mężczyźni. Ale nie jest świadoma, że wymyślono ją po to, żeby… kobiety mogły się wyżywać na co atrakcyjniejszych rywalkach. A że robiły to z dziką lubością, to od tego czasu nastąpiła konsolidacja kobiet – dewotek wokół Kościoła i wartości, które on prezentuje. A są to przecież wartości wrogie kobietom od zawsze!
Na zastanowienie pytanko: czy Inkwizytorów można traktować jako mężczyzn, jeśli to byli księża? Przecież żaden ksiądz nie przyzna, że jest mężczyzną! Nie przyzna też, że jest człowiekiem. Jest przecież zastępcą Chrystusa na ziemi.

Feminizm jako negacja męskiego Boga:
Oto wreszcie na firmamencie sceny kulturalnej i politycznej pojawiły się kobiety wyzwolone i walczące. To one odnowiły tezę o walce płci (wielu historyków uważa, że ją wymyśliły). I do swoich ciemnych interesów zaczęły wciągać inne kobiety, które dotychczas nawet nie wiedziały, że mogą mieć powody do niezadowolenia ze swej uprzywilejowanej, przynajmniej w domu, pozycji. Dotychczas też nie miały nic przeciw temu, że pozostają na całkowitym utrzymaniu mężczyzn lub wydają na swoje potrzeby 1/3 więcej, niż są w stanie zarobić!
Bunt, owszem, jak każdy inny bunt, w jakimś stopniu był słuszny. No bo dlaczego niby mądra kobieta miałaby grać nadal słodką idiotkę?
Dzięki temu, że w walkę płci zaangażowały się przede wszystkim kobiety sfrustrowane, niezadowolone z czegokolwiek (bo tym chciało się najgłośniej krzyczeć), dokonała się ogromna przemiana obyczajów. Kobiety wyzwoliły się. Dziś dzięki temu ideał słodkiej idiotki został zastąpiony przez ideał wkurwionej idiotki. I taż właśnie wkurwiona idiotka dziwi się, dlaczego mężczyźni jej też nie szanują. Przecież tak bardzo się stara być od nich lepszą i próbuje udowodnić na każdym kroku swą przewagę! A ci “durnie” traktują ją jak śmierdzące jajo, albo jak wesz na grzebieniu. Zgroza! Jak można tak traktować kobietę, która stara się być doceniona, twórcza, szokująca i aktywna?
Jeśli teraz moje czytelniczki oburzyły się na mnie, to najwyraźniej nie rozumieją, o co chodzi… im samym.
No cóż, przyznaję, że też ze mnie tępy samiec, który towarzystwo kobiet miłych i mądrych zarazem przedkłada ponad obcowanie ze zrzędliwymi kreaturami. (Ach, gdzie się podziała Święta Inkwizycja?)
Myślę, że próba zrozumienia faktycznych skutków głupoty, która obleka się w ideologię feministyczną oraz tytułuje dyplomami, powinna zaowocować podjęciem właściwych działań zmierzających do odkrycia mądrości i to boskiej mądrości w sobie. Nawet, jeśli tą SOBĄ jest kobieta wykształcona i niezależna uważająca się za mądrzejszą od mężczyzn.
Wiśta, wio, łatwo powiedzieć, jeśli przywódczynie feministek nienawidzą Boga, który w ich oczach jest tylko samcem – męskim szowinistą.
Coś się komuś naprawdę pomieszało w głowie. Czy na pewno mnie?
Och, jakże słodką i mądrą zarazem może być kobieta, która urzeczywistnia boską mądrość w sobie. I w tym celu wcale nie musi iść do klasztoru, a nawet do łóżka z szefem.
No tak, ale … podobno Bóg powiedział, że nie życzy sobie, by ludzie rozwijali się duchowo. On podobno woli, by modlili się w intencji rozprzestrzenienia się chrześcijaństwa na cały świat.
A ponadto dobry chrześcijanin musi się różnić od sekciarzy. Najgorsze u sekciarzy jest to, że „bombardują swe ofiary miłością”, są mili, życzliwi dla innych, uczynni, starają się żyć zgodnie z zasadami, które głoszą...
Tfu, co to musi być za obrzydliwość w oczach Boga! I feministek też...?

Skutki społeczne chrześcijaństwa:
Żeby nie być posądzonym o gołosłowną stronniczość, spróbuję wymienić fatalne skutki społeczne, które pociąga za sobą życie zgodne z zasadami Kościoła Katolickiego i innych kościołów chrześciajńskich: 1. Zahamowanie rozwoju społecznego, naukowego, kulturalnego i ekonomicznego w imię trzymania się świętej tradycji (zasada: wiara przeciw poznaniu). 2. Poczucie winy występujące na masową skalę – winy za seks, przyjemności, bogactwo, sukcesy, rozwój, posiadanie i wykorzystywanie zdolności parapsychicznych itd. 3. Napięcia wewnętrzne (psychiczne) owocujące nerwicami, obsesjami i innymi chorobami. 4. Odrzucenie dobra, bogactwa i boskości człowieka, koncentracja na negatywnych doświadczeniach, na cierpieniu („każdy musi nieść swój krzyż” itp.). 5. Paniczny lęk przed życiem w szczęściu i dobrym zdrowiu. Pragnienie śmierci (opuszczenia tego „łez padołu”). 6. Negacja boskiej doskonałości w człowieku – odcięcie się od intuicji w miejsce zakłamania i uzależnienia od „autorytetów duchowych” („tylko papież jest nieomylny”). 7. Lekceważenie i potępianie siebie, i swoich żywotnych interesów w imię walki z szatańskimi podszeptami powodujące rozdwojenie jaźni na część boską i szatańską, co owocuje dewiacjami i uniemożliwia spełnienie się w życiu. 8. Lekceważenie i potępianie innych ludzi, ich potrzeb i poglądów w imię „wyższych racji” (deklaracja Dominus Iesus). 9. Brak odpowiedzialności za swoje czyny i decyzje („wszystko zostało zapisane w Księdze Żywota”), co wywołuje tendencje do zanegowania moralności lub do wszczynania nieodpowiedzialnych awantur.
10. W szczególnych przypadkach poparcie dla zachowań szkodliwych, niemoralnych, antagonizujących społeczeństwo i ludzkość (błogosławienie wojen, morderstw, prześladowań na tle religijnym bądź społecznym, ograniczanie wolności człowieka do prawdy oraz bezpośredniego doświadczania boskości i doskonałości).
11. Ograniczanie aktywności człowieka w sferze seksualnej i duchowej, wręcz chorobliwie obsesyjne traktowanie tych naturalnych sfer życia (tysiące dokumentów kościelnych).
12. Zastąpienie autentycznej duchowości mieszaniną mniej lub bardziej bezsensownych i bezpłodnych duchowo legend (stary i nowy katechizm, pisma i legendy świętych).
Kiedy spojrzymy na fakt, że chrześcijaństwo ma nam – ludziom współczesnym – niewiele do zaoferowana w zakresie naszych potrzeb duchowych, łatwo pojmiemy, dlaczego obecnie rodzi się tak wiele paranoicznych ruchów para – religijnych, od satanizmu począwszy, na czcicielach kosmitów i Matrixa skończywszy.
Większość twórców nowych religii uznaje, że chrześcijaństwo ma monopol na Boga. Jest to pogląd zgodny z uzurpacją Watykanu. Skoro Bóg jest znakiem towarowym zastrzeżonym dla księży, to wszyscy inni muszą odwołać się do innych imion. Bóg ponadto wielu ludziom kojarzy się nie najlepiej. Najgorzej zaś kojarzy się satanistom, katolikom i gnostykom. Dla innych jest istotą życzliwą człowiekowi, gotową pomagać mu w rozwoju i osiąganiu sukcesów. Jest wspaniałym opiekunem i przyjacielem.
Tylko nieliczni znają taki obraz Boga. Tylko ci, którzy poznali Boga poprzez własne doświadczenie. Wszyscy inni uważają Go za jakiegoś potwora.

Skutki psychologiczne satanizmu
Dzięki katolickiej propagandzie szatan uchodzi za wszechobecnego i wszechmocnego.
Skoro Bóg jest potworny (zazdrosny, mściwy, przerażający, nękający, wymagający itp.), to naturalnym jest, że ludzie pragną znaleźć moc, która będzie im przychylna. I co wtedy robią?
Wymyślają sobie, że skoro Bóg nienawidzi seksu, to zapewne szatan im go da. Skoro Bóg im źle życzy (żeby cierpieli), to pragną, by szatan im życzył dobrze. Itd., itp. dzięki temu prostemu zabiegowi Bóg pozostaje w kościele. A ludzie mają to, czego pragnęli. Z całym dobrodziejstwem inwentarza, w który uwierzyli podczas lekcji religii.
Zdaniem kulturalnych libertynów satanizm to praktyka, która prowadzi do zadowolenia i wolności. Drogą do tego ma być oczyszczenie serca i czynienie tego, na co się ma ochotę. I byłoby to prawie to samo, do czego wzywał Św. Augustyn: kochaj Boga i czyń, na co masz ochotę. Byłoby, nawet pomimo zmiany imienia Boga na Szatana.
Byłoby, gdyby nie rytuał, który podobno jest nieobowiązkowy i ma wypływać z czystego serca. Krwawy i bluźnierczy rytuał!
Hedoniści zwykle obywali się bez Szatana. Dopiero restrykcyjne kierunki chrześcijaństwa uznały przyjemność za grzech bądź dowód opętania przez Szatana. Ale czy to powód, by teraz hedonistom Szatan był do czegoś potrzebny?
Niektórzy intelektualiści kreślą obraz satanizmu przyjaznego człowiekowi. Jednakże, jak na kulturalnych dżentelmenów przystało, wielu z nich pomija istotę rzeczy. A istotą satanizmu jest nie samo doświadczanie przyjemności i wolności. Czcicielom Szatana (przynajmniej tym mniej kulturalnym) chodzi o MOC. Rytuały (szczególnie magiczne) mają na celu wyzwolenie MOCY! I to za wszelką cenę! MOC ma im zagwarantować wolność i nieskrępowane prawo do przyjemności. Bóg tego nie da! Bóg karze za takie pragnienia. Co innego Szatan. Wszak Szatan– jak twierdzi Kościół – jest Panem tego świata!
Ale to nie wszystko. Każdy dobry chrześcijanin wie, że w tym świecie to Szatan ma moc. A moc jest potrzebna satanistom, by mogli mieć władzę i pieniądze, by mogli spełniać wszystkie zachcianki bez moralnego wartościowania ich, bez zastanawiania się, czy to jest dobre, czy złe, a w efekcie, czy korzystne, czy też szkodliwe dla nich samych. Takie pytanie nie ma w ogóle sensu dla ludzi upojonych wizją swej ABSOLUTNEJ władzy nad światem przejawionym.
Ach, gdybyż którykolwiek myślał przy tym o czystości swego serca!
Serca satanistów są nie mniej czyste i nie mniej brudne niż serca chrześcijan, którzy nadużywając modlitwy błagalnej proszą Boga, by ukarał sąsiadkę, by wymierzył sprawiedliwość, by dał coś komuś, innemu zabierając. To wszystko, oczywiście, zgodnie z widzimisię modlącej się osoby. Nic więc dziwnego, że osoby, których tak „pobożne” modlitwy nie doczekały się spełnienia, szukają innej MOCY, by wreszcie doczekać się swego. Wątpię, żeby którakolwiek z nich szukając wsparcia czy sojusznika w świecie niewidzialnych sił, oczyszczała swoje serce. Na pewno nie o to im chodzi.
Satanizm trafia w słabe punkty chrześcijan, bo wyrósł z chrześcijańskiej tradycji moralnej i intelektualnej. Pogardza obłudą księży i tych chrześcijan, którzy „modlą się pod figurą, a diabła mają za skórą”. Satanista przyznaje się w sposób jawny do czynienia tego, co ukrywa (choć nagminnie czyni) chrześcijanin. Dlatego wydaje się być mniej obłudny, a więc bardziej w porządku. A człowiek, który czuje się bardziej w porządku, ma nad innymi rzeczywistą przewagę. Nie czuje się winny, wobec czego nie traci sił i czasu na pozorne lub bezowocne pokuty i zadośćuczynienia. Nie musi walczyć sam z sobą, lecz poddaje się impulsom. To rzeczywiście ułatwia mu wyzwalanie mocy (wewnętrznych sił)!
Nikt z osób zafascynowanych mocą czy odzyskaną wolnością nie zastanawia się nad konsekwencjami. Widzi tylko korzyści z odrzucenia tradycyjnej moralności i obłudy oficjalnego kultu. I to mu wystarcza. I to go najbardziej fascynuje, czy pociąga.
Tymczasem osobiście znam ludzi, którym do wyzwolenia wewnętrznej mocy żaden Szatan nie jest potrzebny. Oni wybierają czystość serca i wolność od rytuałów. Wiedzą to, czego sataniści nie są w stanie nawet podejrzewać. Mają świadomość, że moc wynika nie z rytuału, ale z miłości, która wypełnia czyste serce.
Niestety, nie wiedzą tego sataniści i nie wierzy w to wielu chrześcijan, a już w szczególności katolików.
Kiedy patrzymy na satanizm rytualny (nie ten z Hollywood), niestety, okazuje się on buntowniczą parodią chrześcijaństwa, ze szczególnym upodobaniem do przedrzeźniania rytuałów katolickich. W swej obrzędowości parodiuje również i magię.
Gwoli ścisłości, pewne poglądy chrześcijańskie, szczególnie te związane z potępianiem przyjemności, pojawiły się w średniowieczu jako żałosna, parodystyczna negacja satanizmu.
Myślę, że ci, którzy są przekonani o hedonistycznym czy niegroźnym charakterze satanizmu, powinni poznać fakty. Fakty – to życiorysy i wybryki wybitnych współczesnych satanistów:
A. Crowley – „wcielenie bestii” – położył podwaliny pod wiele współczesnych organizacji satanistycznych, miał udział w stworzeniu specjalnych rytuałów dla hitlerowskiego SS, a wreszcie popełnił samobójstwo. A. S. la Vey – twórca amerykańskiego Kościoła Szatana, antypapież, zmarł podobno śmiercią naturalną, ale jego spadkobiercy walczą z sobą o schedę po Mistrzu (wyrażaną w milionach dolarów) nie przebierając w środkach. Cała moc la Veya polegała na tym, że miał kasę i mnóstwo kochanek. Ale czy do tego trzeba aż wsparcia sił nadnaturalnych?
Tymczasem satanizm budzi zabobonny lęk u wielu chrześcijan. Przecież nawet niektórzy z papieży składali ofiary Szatanowi obłudnie wzywając jednocześnie do walki z jego czcicielami.
Ludzie, którym chodzi o władzę nad światem, nie cofają się przed niczym. I nic ich nie obchodzi jakaś tam solidarność z podobnie myślącymi. Wręcz przeciwnie – dążą oni do wyeliminowania wszelkimi sposobami tych, którzy mogliby ich władzy zaszkodzić. I nie ma znaczenia, czy powołują się przy tym na Szatana, czy na Pana Boga, czy posługują się autorytetem Kościoła, czy specjalnymi służbami. To cel uświęca ich środki.
Myślę, że to właśnie chrześcijański zabobon obdarza Szatana nadnaturalną mocą. Gdyby nie on, już dawno nikt o zdrowych zmysłach nie wierzyłby dziś, że może sobie zjednać moc, która jest opozycyjna wobec Boga i która w tym świecie może więcej niż Bóg.
No ale jeśli przy tym ktoś woli wierzyć, że Bóg nic nie może? (A może nie chce? A może ma nas gdzieś?)
Jak to właściwie jest z tym Bogiem i Szatanem, skoro jednak COŚ działa w świecie nieprzejawionym i trudno wszystko zwalać na przypadki, bądź na manipulacje środków masowego przekazu?
Wiara, oczywiście, czyni cuda. Im mniej w niej znajduje się obłudy, tym silniejsza jest jej moc. Życzę więc wszystkim, którzy mają odmienne od katolickich poglądy, by nie tylko czasem i od święta myśleli, że Bóg jest po ich stronie.
Myśl tak na co dzień, nawet jeśli przeciw tobie wydaje się być większość kleru.
Przecież to tylko tępi intelektualnie i duchowo księża wymyślili diabła i odesłali do niego wszystkich, którym nie mają nic pozytywnego do zaoferowania. Dziś bredzą o jakichś szatańskich bądź masońskich spiskach przeciw Kościołowi. W imię swej „prawdy” antagonizują społeczeństwo, szczują jednych przeciw drugim. Tymczasem sami są uczestnikami spisku przeciw Kościołowi i sami go nakręcają.
Czyżbym bredził? Czyżbym nie widział faktów?
Ależ widzę fakty. I to one mówią mi jasno, że ci którzy straszą ludzi Bogiem, znajdują się po stronie …
Zgadłeś! Po stronie Kościoła.
Wątpię jednak, by trzymali sztamę z Bogiem.
Gdyby Bóg był ich pracodawcą, dawno już zwolniłby ich wszystkich za nielojalność, bo brak kompetencji zapewne by im wybaczył.

Niewolnicy tradycji i nauki
Ta skrócona analiza nie wyczerpuje jednak całości zagadnienia. Całość bowiem nie jest aż tak jednoznaczna.
Tym, co dla nas najważniejsze, to konieczność uświadomienia sobie, że wiara w brednie przypisywane Bogu odciąga nas od Boga, zamyka nam do Niego drogę. I tu nie ma znaczenia, czy uważamy się za członków jedynego prawdziwego Kościoła, czy jedynie prawdziwej sekty, bądź grupę uczniów jedynego oświeconego bądź mądrego guru.
Poprzez wiarę w brednie przypisywane Bogu wszyscy pozostają odcięci od prawdy i od Boga, który jest w nich samych. To wszystko.
No prawie wszystko…
Postęp nauki jest dziś ogromny. Nauka ma wpływ na wyobraźnię i duchowość milionów ludzi. Każde dziecko zdaje sobie sprawę z faktu, że Bóg nie stworzył świata w 6 dni. Wie też, że cała ludzkość nie może się wywodzić od Adama i Ewy. Tenże sam (podobno) mądry i (podobno) inteligentny człowiek nie może uznać, że jest tworem ewolucji. Jak kretyn wścieka się, że nie może pochodzić od małpy, choć nikt z naukowców mu tego nie wmawia. Ba, uważa, że między nim, a małpą, występują tak kolosalne różnice, że ludzka godność nie pozwala mu dopuścić, że mógłby mieć z tym zwierzęciem cokolwiek wspólnego. Czasami woli za krewniaka uważać delfina (bo ten nawet nie zaprzeczy), a czasem za swego stwórcę kosmitów. Przecież jego naukowy światopogląd jest wystarczający, by nie widzieć i nie słyszeć Boga. Jako empirysta wie on, że to, czego nie widać i nie słychać, istnieć nie może. Tym niemniej jednak chodzi do kościoła, gdyż uznaje, że trzeba mieć jakieś zasady moralne (koniecznie objawione przez Boga).
Czymś bardziej sensownym niż Bóg jawią mu się wyżej zaawansowani technologicznie i duchowo kosmici. Tych przynajmniej ktoś podobno widział i nawet sfotografował. A są podobno i tacy, którzy z nimi rozmawiali.
Dziś dla wielu milionów ludzi nie ma już znaczenia, co powiedział Bóg. Wolą wierzyć w to, co mówią im kosmici. Problem zaczyna być o tyle poważny, że, wg. badań statystycznych, aż 90% księży katolickich w USA uważa, że Jezus był kosmitą (no bo jakże wyjaśnić inaczej niepokalane poczęcie? To przecież kosmiczny genetyk – ksywa Duch Święty – tchnął spermę w dziewicę Maryję).
Efekt?
Proszę bardzo. Na powyższym przykładzie widać, jak dla „wyższych racji” jedna niedorzeczność pociąga za sobą kolejne bzdurne tłumaczenia.
A Bóg jest w każdym człowieku i nie czeka, aż jakiś kosmita, czy kapłan przybliży go nam.
Kiedy mówimy o ideologiach inspirowanych przez kosmitów, warto przyjrzeć się Antrovisowi, gdyż jest to swoisty fenomen. A informacji, które tu przytoczę, nie uda się wyciągnąć od żadnego z aktywnych członków organizacji.
Część ideologii Antrovisu nie stanowi tajemnicy, gdyż jawnie publikowano i rozpowszechniano materiały szkoleniowe. Część tych publikacji nosiła cechy opracowań naukowych.
Rzeczywiście, ludzie rozwijali się, medytowali, rozwijali swoje zdolności parapsychiczne, uczyli się też technik uzdrawiania i samouzdrawiania. To na pewno było pozytywne. Ale…
Tu się zaczynają schody. Otóż zalecane praktyki duchowe czy uzdrawiające miały pochodzić od kosmitów. Od kosmitów ponoć pochodziła obietnica, że w przededniu bliskiego już(!) końca świata kosmici ewakuują z Ziemi najlepszych z najlepszych. Iluś tam wybranych z Antrovisu. W tym kontekście Antrovis to jedna z grup apokaliptyków! A, jak wiemy, sekty apokaliptyczne są naprawdę groźne, gdyż zazwyczaj wiążą się z nimi manipulacje i praktyki samobójcze. Ci więc, którzy rozwijali swe zdolności uzdrowicielskie i parapsychiczne, robili to przede wszystkim po to, by zostać wybranymi przez kosmitów i odlecieć stąd w bezpieczne miejsce. Trzeba przyznać, że chcieli to uczynić w ciałach materialnych (nie wiem, jak jest dzisiaj).
Kandydatom opowiadano to, co można było jeszcze zaakceptować logicznie. Ale wtajemniczeni byli poddawani swoistemu praniu mózgu, dzięki któremu uwierzyli w bzdury: np., że jedna z żon szefa grupy ma bezpośredni kontakt z kosmitami, że przywódca potrafi na odległość ukarać nieposłusznych dowódców floty kosmicznej, np. anihilować ich. Na fali psychomanipulacji i euforii udawało się od niektórych członków grupy uzyskać dobrowolne zrzeczenie się majątku na rzecz Organizacji (no bo po co majątek komuś, kogo zaraz i tak ewakuują kosmici?).
Ogłupieni przez przywódców ludzie dwukrotnie czekali na odlot w statkach kosmicznych sprzed wrocławskiej filharmonii. Jedna z pań wytrwała na walizkach kilka dni.
To właśnie nieudana dwukrotna zapowiedź ewakuacji spowodowała, że z Antrovisu masowo zaczęli odchodzić zawiedzeni ludzie.
Ale zanim odeszli, kilkadziesiąt tysięcy z nich wierzyło w różne bezsensowne twierdzenia. M. in., że Ziemia przechodzi w stadium antymaterii, że nagle zmieniają się parametry promieniowań energetycznych itd. Niektórzy z nich przeżywali „spotkania trzeciego stopnia” z „kosmitami”, którzy wypływali im z szaf, tapczanów itp. – mieli realistyczne omamy.
Warto zwrócić uwagę na pewne szowinistyczne wątki w nauczaniu Antrovisu. Otóż Jezus miał być Słowianinem. To uzasadniało szczególne zainteresowanie kosmitów Polakami, jako najlepszymi z najlepszych.
Dla mnie niepojętym jest fakt, że Antrovis przyjmował w swe szeregi wyłącznie ludzi, którzy ukończyli wyższe studia, lub mieli tytuły naukowe! To niewątpliwie nobilitowało członków organizacji. Ale… rzuca cień na jakość wiedzy, jaką ci ludzie zdobyli podczas studiów.
A może… pragnienie życia złudzeniami bywa silniejsze od zdrowego rozsądku oraz od naukowych argumentów?
Jakie by przytaczać argumenty przeciw Antrovisowi, nie wolno zapominać, że ludzie mają prawo wierzyć w cokolwiek, również i w krasnoludki, podobnie jak i w zmartwychwstanie po śmierci.
Jak pokazuje przypadek Antrovisu, jedni z naiwnych prędzej czy później przytomnieją, ale inni szukają życia w świecie złudzeń. Nie wyrywajmy ich stamtąd na siłę, bo jeszcze nie dojrzeli do życia w rzeczywistości.
Jezus nie kazał wyrywać chwastów. Widać wiedział o czymś więcej, niż jego obecni apostołowie. Chwasty też bywają przydatne. Choćby tylko po to, by ludzie poszukujący nauczyli się odróżniać między złudzeniami a rzeczywistością. By nauczyli się rozpoznawać drzewo po owocach, a nie po obietnicach. By stali się przewidujący.
Przewidywanie skutków swych wyborów to drzwi do wolności!

Obietnice mistrzów Wschodu:
Faktem jest, że wielu uduchowionych ludzi odbiera chrześcijaństwo jako twór intelektualnie odrażający, a duchowo kaleki. Szukają więc w innych religiach czy drogach duchowych, które wydają się mieć więcej do zaoferowania. I w istocie, znajdują szerszą ofertę, jeśli interesuje ich rozwój duchowy.
Chrześcijanie widzą tylko jedno bezpieczne miejsce dla poszukujących duchowo – klasztory. Tych, którzy nie są zakonnikami, traktują podejrzliwie. Z kolei religie Wschodu stawiają na osobisty rozwój duchowy.
Zaczyna się pięknie: Mistrz obiecuje wyzwolenie mocy jogicznych, albo – jeszcze lepiej – buddyjskie oświecenie. Do każdego chrześcijanina trafiają wezwania: Bądź dobry! Współczuj! Poświęć się dla innych! To wydaje się takie bliskie i takie duchowe! A obietnica wiecznego życia w raju Kryszny w zamian za rezygnację z seksu i wyrzekanie się przyjemności każdemu wychowanemu w chrześcijańskim duchu musi się wydać jakaś znajoma, bliska, a więc… “prawdziwa”?
Ale… biada tym, którzy powodowani współczuciem poważnie potraktują guru jogę, medytację wymiany czy ślubowania bodisatwy. A są to w wielu grupach praktyki podstawowe, warunkujące dopuszczenie do dalszych wtajemniczeń. Kiepsko też mają ci, którzy nauczą się wizualizacji tzw. bóstw strażniczych – po jakimś czasie czują się prześladowani przez demony.
Zainteresowanym opowiada się budujące historyjki o Buddzie, jak to pełen współczucia chodził do najbardziej upadłych, by im ukazywać drogę do wyzwolenia. Porównuje jego czyny z Jezusem, który też nie stronił od celników (najbardziej pogardzanych przez Żydów) i od jawnogrzesznic. Tak przygotowanych kandydatów zachęca się, by złożyli ślubowanie niedopuszczenia do swego oświecenia, póki nie wyzwolą niezliczonych istot, albo też póki nie oświecą wszystkich najbardziej upadłych istot. To ma im zapewnić oświecenie na wyższym poziomie!
Niektórzy nauczyciele dają budujące przykłady do naśladowania. Np. Milarepa chodził do burdeli, gdzie spędzał czas z prostytutkami i pił na umór z wieśniakami w knajpach! Oczywiście, czynił tak, żeby dać ludziom to, czego pragną, a przy okazji przemycić oświecające treści! Tak się poświęcał! Jego uczniowie też nie byli gorsi. Cóż jednak pozostało z ich oświecających starań, skoro tamtym dziwkom oświecenie do dziś wydaje się dawaniem d… za darmo? Ale Sam Mila podobno osiągnął oświecenie najwyższe z możliwych.
Tak to jest, że o każdej znanej postaci opowiada się bzdury. Czasami są to uduchowione bzdury!
Nie tak dawno temu Britney Spears została uznana za świętą naszych czasów, zaś na Pamelę Anderson, która pod względem poziomu rozwoju duchowego w niczym nie ustępuje większości nauczycieli buddyjskich, “wylewa się pomyje”! O mnie też opowiada się, że pożeram niewinne dzieci i zakąszam buddystami. Strzeż się więc, zanim przeczytasz to, co napisałem dalej!
Sporą cześć nauk buddyzmu (nie mylić z naukami Buddy) postrzegam jako rozprawki w stylu “O wyższości klapek na oczach nad czystą świadomością”. To samo dotyczy chrześcijaństwa.
Przykłady Buddy i Jezusa, na które powołują się “legalni” spadkobiercy ich nauk, nie są dla mnie miarodajne. Dlatego, że Jezusa znałem, a Buddy nie. Na pewno Jezus był buddystą, stąd jego mistyczny pociąg do meneli. Ale o Buddzie nic mi nie wiadomo, żeby po oświeceniu taplał się w bajorku najniższych energii. Jezus – odkąd się oświecił, też tego nie czyni. Wręcz przeciwnie!
Ponieważ znałem najbliższych uczniów Jezusa i Buddy, to absolutnie nie mam do nich zaufania, kiedy opowiadają historyjki, które mają inspirować do okazywania dobroci w formie rezygnacji ze swego szczęścia czy oświecenia na rzecz wyzwalania najbardziej upadłych.
Na początek zaznaczę, że pewna część mistrzów jogi przestrzega swych uczniów, by wystrzegali się złego towarzystwa i złego pożywienia. Buddyści jednak zachęceni opowieściami o poświęceniu ich współczujących mistrzów usiłują być lepsi od joginów – strasznych egoistów i lgną do meneli mając nadzieję, że ich wyzwolą! I pokazują, jacy są bezinteresowni, bo… mistrz obiecał nagrodę, kiedy zrezygnują z egoistycznych dążeń do własnego oświecenia. Mistrz zapewnia także, że Budda odrzucił jogę, bo nie znalazł w niej wyzwolenia!
Są istotne powody, żeby się izolować od pewnych osób. Dotyczy to tych, przy których obniżają się nasze wibracje i którzy działają na nas destrukcyjnie. Mistrzowie buddyzmu uczą jednak na opak, bo tak każe ich tradycja! A przecież Budda najpierw porzucił rodzinę i bliskich, potem latami praktykował ascezę i wreszcie doznał przebudzenia. Dopiero wtedy wrócił do bliskich, by pokazać im drogę.
W otoczeniu Buddy – już oświeconego – znalazło się wielu, którzy skorzystali z szansy i oświecili się. Ci, którzy nie załapali się na “pociąg do oświecenia”, musieli jakoś zachować twarz. Wymyślili więc historyjkę, że kierując się współczuciem dla wszystkich czujących istot zdecydowali się wyrzec swego oświecenia, by prowadzić do wyzwolenia niezliczone istoty. By uwiarygodnić tę bujdę przed uczniami, zaczęli od nich tez przyjmować ślubowania wyrzeczenia. A tak naprawdę... praktyki uzależniające i ograniczające służą jednemu celowi – mają nie dopuścić, by którykolwiek uczeń oświecił się przed Mistrzem. A Mistrz głosi, że ma na to ochotę, ale rękami i nogami broni się, bo się boi stanu, którego nie zna. Perspektywa wyzwolenia wielu przeraża do tego stopnia, że żądają, by składać ślubowania, iż po oświeceniu dana osoba będzie nauczała.
Naprawdę współczuję tym, którzy panicznie boją się, że ktoś ich zostawi oświecając się, zanim oni się oświecą. Współczuję także niedorobionym bodisatwom usiłującym wyzwalać istoty, które NIGDY NIE STANĄ SIĘ ZDOLNE DO OŚWIECENIA. A to dlatego, że sami stają się do tego niezdolni aż do czasu, kiedy sobie i im odpuszczą. A jeśli jeszcze praktykują medytację wymiany, to dostrajają się do największego świństwa energetycznego, jakie sobie można wyobrazić! Z wibracjami oświeconych nie ma to nic wspólnego.
Prawie żaden z mistrzów buddyjskich nie zdaje sobie sprawy z faktu, że prócz ludzi i istot upadłych na Ziemi inkarnuje się wiele istot, których pochodzenie jest różne – m. in. strzygi i demony. Są to istoty pozbawione Wyższego Ja i w związku z tym tak samo zdolne do oświecenia jak ziemniaki na Twoim talerzu. Bodisattwa jednak ślubuje je wyzwolić. Ha, ha ha!!! I bierze ich grzechy, cierpienia i choroby na siebie z intencją oczyszczenia świata ze zła, które one uczyniły i wypełnienia ich w zamian owocami własnej zasługi karmicznej.
Prawo kreacji mówi wyraźnie, że to, czym się zajmujesz, to wzrasta. Oczywiście, że wzrasta w tobie, a nie w tych, których usiłujesz czymś wypełniać! Nic dobrego na dłuższą metę nie wzrasta u tego, komu posyłamy uzdrawiające wibracje i energie, jeśli się na nich nie koncentruje, choć obserwuje się czasami doraźną poprawę nastroju czy zachowania. I nic dobrego nie wzrośnie u tych, którzy za pomocą medytacji wymiany zaśmiecają sobie ciało i umysł wzorcami chorób, emocji i cierpienia przejmowanymi telepatycznie od innych.
Koncentrując uwagę na niskich wibracjach podczas medytacji wymiany adept zaniża je sobie, co ma fatalne skutki karmiczne i prowadzi do duchowego upadku. Oto dno, do którego prowadzi błędne rozumienie zasady: “rób innym to, co chciałbyś, żeby oni dla ciebie robili!” Zasada czynienia innym tego, co chcemy, by inni nam czynili, ogólnie jest zdrowa, tylko rozumienie chore! Ale kto o tym wspomni, natychmiast zostaje upomniany mentorskim tonem mistrzów i potępiony za egoizm, za odrzucanie tradycji i postraszony fatalnymi następstwami karmicznymi. Szkoda, że wielu mistrzów jeszcze nie zdają sobie sprawy, dokąd prowadzi ich GŁUPOTA NAZYWANA WSPÓŁCZUCIEM. Przesadziłem? A ty, czy naprawdę chciałbyś, żeby ktoś dla ciebie zrezygnował ze swojego oświecenia? Czyż nie byłby to pełen obłudy egoizm?
Warto odpuścić sobie litowanie się nad tymi, którzy błądzą, zamiast się oświecić. W końcu, kiedy patrzymy na to z punktu widzenia tysięcy wcieleń, to nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktoś się oświeci teraz, czy po kolejnych tysiącach lat złudnych nadziei, że tradycyjne linie przekazu są w stanie kogokolwiek doprowadzić do oświecenia (czy wyzwolenia).
Czasami wystarcza jedna sesja regresingu na temat ślubować bodisatwy i medytacji wymiany, by długo przecierać oczy ze zdziwienia, w co uwierzyliśmy NIE SPRAWDZAJĄC. I jakże niski poziom świadomości muszą mieć mistrzowie, którzy nie wiedzą, jaką cenę płacą za nieznajomość podstawowych praw karmy!
Teraz zademonstruję właściwe współczucie. Otóż dzięki pamięci poprzednich wcieleń stałem się świadomy skutków tego typu praktyk. Swej wiedzy nie zachowuję dla siebie, co jest niewątpliwie dowodem mojej dobroczynności, życzliwości i wspaniałomyślności wobec nieświadomych i zaślepionych adeptów, arhatów, bodisatwów, lamów i guru. Życzę im wiele samoświadomości oraz przewidywania konsekwencji swych czynów wg prawa karmy, które mówi m. in.: “co siejesz, to zbierasz. Z kim przestajesz, takim się stajesz”.
Nie ma we mnie litości dla tych, którzy odrzucają duchową mądrość, gdyż sami są sobie winni, ale… jak najbardziej praktykuję tu cnotę buddyjskiego współczucia. Nie użalam się nad nieszczęśnikami tylko przybliżam ich do prawdy o ustaniu ich cierpień. A oni z wdzięczności…. razem z chrześcijanami modlą się, by się porządnym ludziom od moich rewelacji nie pomieszało w głowach, by nie zeszli z jedynie słusznej drogi. I z pewnością życzą mi tego, co chcieliby, by ich spotkało.

Samoocena a wybór drogi życia:
Zacznijmy od tego, że ci, którzy dzierżą klucze do tajemnicy (np. Królestwa czy oświecenia), wcale nie chcą otwierać nimi wrót. Oni widzą swój interes w niedopuszczaniu innych bliżej, niż to bezpieczne. A bezpieczne jest, dopóki z uczniów czy wiernych jest pożytek. Jednostka wyzwolona nie jest mile widziana, bo nie można jej mamić tajemnicą i trzymać w ryzach!
Co więc robić. Czy mamy jakieś wyjście?
Bóg dobija się, byśmy Go zauważyli w sobie, byśmy poczuli miłość, szczęście, radość, byśmy korzystali z intuicyjnych przeczuć. Bóg jest miłością i mądrością w nas, a nie jakimś kosmicznym inżynierem genetycznym. Bóg jest w nas! Jest wszystkim, co najlepsze. Tylko my, ludzie, nie chcemy Go w sobie dostrzec, gdyż nie pozwala nam na to nasza zbyt niska samoocena. Zbyt niska samoocena, by zaakceptować w sobie dobro najwyższe i zbyt wysokie aspiracje, by uznać siebie za istotę podobną do małpy.
A jednak… Prawda jest taka, że między geniuszem a zwykłym człowiekiem, różnica w ilorazie inteligencji jest wyższa niż między człowiekiem, a małpą.
Czyżbym chciał zasugerować, że kosmici stworzyli (sklonowali) tylko geniuszy, a reszta ludzi pochodzi od małp?
Nic z tego, choć to zapewne musi dawać do myślenia. Ale… jak powiadają mistycy: “wobec Boga wszyscy mamy równe szanse”.
Skoro tak, to warto z nich korzystać.
Mistycy mówią też, że każdy z nas jest ukochanym dzieckiem Boga, o które Ojciec niebieski troszczy się, które wspiera i wspomaga. Że jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga. A więc…. Czyż nie pora zaakceptować tę prawdę i uczynić z niej przedmiot samopoznania?
Do najpiękniejszych medytacji, które mógłbym polecić, ale dopiero po jako takim podniesieniu samooceny i uzdrowieniu relacji z Bogiem, należy ta, która pomaga nam się poczuć jednością z Bogiem. Warto ją poprzedzić medytacją na temat: “Jestem ukochanym dzieckiem Boga” i podniesieniem samooceny tak, by poczuć się godnym boskości. I wreszcie przyjdzie dzień, kiedy już nie będziesz medytować na temat “Ja jestem Tym”, tylko będziesz mieć tego pełną świadomość, z którą wiążą się miłość, mądrość i moc. Na dziś nie twoje, a boskie.
Ale od chwili, gdy sobie uświadomisz JEDNOŚĆ – już twoje!