Sławomir Majda

Upadek Bodhisatwy

“Jeden drugiego brzemiona na swych barkach noście”

Tę prastarą hebrajsko-buddyjską (astral atlantycki ?) maksymę zaszczepiono mi w Helladzie. Apostołami tybetańskich praktyk byli min. dawni grecy którzy w Prometeuszu i w jego męczarni doświadczanej za wspieranie upadłych istot widzieli archetyp Bodhisatwy oraz energię istoty pochodzącej nie z tego świata. Pomieszanie ugruntowała mi za pomocą narkotycznej ambrozji i hipnotycznych kodowań osoba pragnąca sprawować pełną kontrolę nad moim umysłem. Szczególnym stał się wątek cierpienia i kaźni znany obecnie z jednej, jedynej wersji mitu. Po kilku nieprzyjemnych dla mnie, wspólnych wcieleniach znalazłem cichy azyl w małej Tybetańskiej wiosce gdzie zakochałem się w tej samej istocie. Ja nie ufałem jej, a ona mnie. Kombinowaliśmy oboje jak się od siebie uwolnić. Aby odzyskać namiastkę wolności, obiecała wspaniały seks pod warunkiem, iż wcześniej zbawię wszystkie upadłe istoty. Krokodyl znany z oświadczyn Papkina miał w Tybecie wymiary monstrualne. Dla zdobycia wybranki poszedłem przeto drogą Bothisatwy. Jakże mi pięknie wyśpiewywała oczekiwane, przyszłe korzyści, kiedy odchodziłem do klasztoru. Bardzo głęboko zakamuflowana została zachęta do życia w wiecznym upadku, bo niby po co istocie oświeconej potrzebne jest pożądanie doświadczeń seksualnych.

Żyjąc w hermetycznie zamkniętej kulturze, niezbyt często mamy możliwości osobistego zapoznania się z dokonaniami innych społeczeństw, czy też z archetypami pośród których rzeczywiście egzystują i poruszają się inni. Uwolnienia regresywne mogą być zatem ograniczone do kręgu pojęć i wyobrażeń w jakich się obracamy. Regresje, w których uświadamiamy sobie jakieś doświadczenia ze lwami, z krzyżem, czy też szybkimi zgonami od ciosu miecza w serce, Europejczyk skojarzy łatwo. Obce naszej indywidualnej wiedzy zjawiska i idee, można uwolnić dopiero po uściśleniu oraz wytłumaczeniu sobie i podświadomości co należy rozumieć poprzez konkretne pojęcie, lub całą grupę zjawisk z nim połączoną.

Zainteresowani buddyzmem, fascynujący się tą kulturą, mogą nie do końca być świadomi, ku czemu pędzi ich przeznaczenie. Nie znane będą im również źródła prawdziwych intencji i wewnętrznych motywacji.

Chociaż nigdy nie interesowałem się Azją czy buddyzmem, to wokół mnie jeszcze dzisiaj, unosi się jego intensywny zapach. Kiedy już jako regreser zająłem się uwalnianiem od destrukcyjnych praktyk usłyszałem o abstrakcyjnej dla mnie idei Bodhisatwy. Długo biedziłem się nad nią. No bo niby, co mam sobie odpuścić, czego próbować się pozbyć ?

Początek uwolnieniom dała tematyka książki “Znaki Buddy”, zawierającej wiele ważnych pojęć. Na jej podstawie, poddałem Bogu do oczyszczenia intencje oraz napisałem dekret afirmacyjny. Dziś tekst jest rozbudowany ale wówczas treść była bardzo prosta, zaledwie kilka zdań. Wpisując je w komputer musiałem nadać plikowi jakiś tytuł. Jedyne co przyszło mi do głowy to “Upadek Bodhisatwy”. Pamiętam zadziwienie podświadomości i zapytanie czy na prawdę tego chcesz ? Chcę. Ale czego?

Bardzo szybko pojawiła się płyta “Tibetiya” z muzyką Olivera Shanti. Przy odsłuchiwaniu wypłynęła sprawa z dziewczyną jaka wrobiła mnie w ślubowania. Odreagowując stare zdarzenia i intencje, miałem żal do siebie o to, że z powodu ucieczki od kobiety, wybrałem jeszcze gorsze doświadczenia.

Prawda o każdej indywidualnej praktyce Bodhisatwy i indywidualnych intencjach do jej podjęcia jest jak rżnięte przez szlifierza kryształowe cacko. Z jednej strony w moim przypadku błyszczy miłość do kobiety, z drugiej awersja do niej. A całości przyświeca branie na siebie cierpienia milionów ludzi po to, aby tak czy inaczej dogodzić niewieście. Fajnie się to czyta, gorzej jest odreagowywać i doświadczać na żywo. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że bez poczucia winy, bez dawnych misji, bez nawalenia, bez narzuconych i przyjętych obowiązków ktokolwiek by się na to zdecydował. Widziany w ten sposób mechanizm funkcjonowania w buddyzmie wydaje się nie być skomplikowanym. Im dostojniejsze stanowisko, im większy tulku tym więcej wcześniejszych działań sprzecznych z planem Boga. Zdrowe życiowe kredo” nie jestem stróżem brata mego” wraz z całą biblijną przypowieścią o Kainie rozpatrywane z perspektywy tybetańskich wyżyn, nabiera nowych znaczeń i nowych kontekstów.

W buddyzmie, czasami mnisi, a szczególnie osoby funkcyjne, mają do piastowanego stanowiska przypisane rozmaite zaszczytne tytuły Bodhisatwy( w sanskrycie dosłownie – istota oświecona). Związane są one z konkretnymi, żyjącymi wcześniej postaciami, lub wyobrażeniami o abstrakcyjnych zaletach, jakie powinien mieć człowiek wyrzekający się swojego rozwoju dla dobra innych. Mnich ma za zadanie stać się jednością z danym Bodhisatwą, lub jeśli wynika to z posiadanej władzy, z mocy urzędu, już nim jest.

Bardziej znani transcendentni Bodhisatwowie to Amitaba, Mańdźuśri, Kszitigarbha, Mahasthamaprapta, Samantabhadra. Jeśli utożsamienie lamy z jakimś Bodhisatwą stało się pełne i wzmocniono je ślubowaniami, misjami to obciążenia karmiczne z tego tytułu nosić będą przez wieki, do momentu kiedy im się to całkowicie znudzi, albo obrzydnie.

Kiedy ktoś odnosi wrażenie, że do zaspokojenia potrzeb bliźnich, rodziny i innych istot, nie wystarcza mu pieniędzy, czasu, a sto własnych rąk było by za mało, to niech zapozna się z wizerunkiem Awalokiteśwary, bo być może próbuje jemu dorównać. Ten dyżurny Bodhisatwa ma 1000 rąk i 11 głów. Sam przywódca duchowy Tybetu, Dalaj Lama, jest zawsze uznawany – z urodzenia – za jego inkarnację. Utożsamienie się z Awalokiteśwarą podobno przynosi to, że bezgraniczną litość odzwierciedla się w cudownej mocy, która idzie z pomocą wszystkim istnieniom zwracającym się do niego w chwili zagrożenia. W wierzeniach ludowych zabezpiecza on również przed katastrofami żywiołowymi i przynosi dobrodziejstwo w dzieciach.

Kierując się zasadą “dźwigania cierpień innych” uznano ideał Arhata, dążącego wyłącznie do ostatecznego własnego wyzwolenia, za egoistyczny i niesłuszny. Przyjęto zatem jako prawdę myśl, że żyjący w ciele człowieka Bodhisatwa udziela zawsze czynnej pomocy i jest gotów przyjąć na barki cierpienia wszystkich istnień, a swoje karmiczne zasługi zamiennie przenosić na inne istoty. Prosta to była droga do stania się w następnym wcieleniu świętym – Żywym Bogiem, na którego składano wszystkie regionalne kłopoty, choroby, a po zarżnięciu i upieczeniu, czasami nawet spożywano.

Co ciekawe, niektórzy Bodhisatwowie z panteonu, mają jako atrybut miecz.

Zakładając niewzruszoną, wieczną trwałość przyjętych ślubów, żyjący w celibacie pomysłodawcy idei, nie zadekretowali co ma robić:

Każdy projekt, do realizacji którego przystępujemy, musi dzisiaj zawierać przynajmniej podstawowe obliczenia. Policzmy więc: W zmaterializowanym świecie idei, jaki tłumom wykreowali inicjatorzy wspomnianej drogi zbawienia, powinny być łatwo dostrzegalne następujące zjawiska:

*Ogłoszenia i reklamy o treści: “Bodhisatwa. Całodobowo przyjmuje zlecenia. Dzwonić pod numer tel. 0-69- ...”

Gdyby gdziekolwiek żyli w minimalnej nawet liczbie 1000, czy 100 to ich działalność była by widoczna. Nic takiego w naszej globalnej wiosce nie istnieje. Nie pokazuje tego ani CNN, ani TVN 24. W zapiskach historycznych brak również podobnych informacji. Co stało się z tymi istotami i gdzie oni wszyscy zniknęli, skoro w nirwanie nie mogli się rozpłynąć, z racji przyjętych zobowiązań.

Wiara w dalsze pośmiertne istnienie duszy jest domeną religii wschodnich, w tym buddyzmu, zreformowanego przez rozmaitych uczniów Nauczyciela. Gdzieniegdzie w literaturze można znaleźć ślad fascynacji ich misjami oraz inspirację do przyjęcia ślubowań Bodhisatwy. Źle się stało, że w instytucjonalnym buddyzmie głoszącym wiarę w reinkarnację, nie zebrano przez tyle tysięcy lat wiarygodnych informacji o tym co dzieje się później z mianowanymi Bodhisatwami, masowo wysyłanymi w świat. Jakoś nie słychać, nie widać tłumów bezinteresownych mnichów, pragnących wyręczać innych w ich działalności.

Zamknięty w świątyni i regionalnych poglądach lama, przyjmuje przyszłą pracę Bodhisatwy i ślubowania jako zjawiska fascynujące, zwłaszcza, gdy do klasztoru wstąpił w wieku 3 lat. Wszelako urzeczywistnianie ich w następnych wcieleniach nie jest już atrakcyjne. Dla karmicznego Bodhisatwy, upajającego się swoimi kreacjami, przejawiają się mocno intencje łączenia z bliźnimi, poprzez ich ból, kiedy oni cierpią, doświadczają trosk, biedy. Idzie za tym dalej “dar” – umiejętność wyszukiwania cierpiących, potrzebujących oraz otaczania się nimi. Bodhisatwowie inkarnują dzisiaj pośród nas i pracują za 600 zł w szpitalach, jako pielęgniarki. Przejawiają się jako żony alkoholików, jako policjanci (misje siewcy łagodności publicznej), jako pracownicy opieki społecznej. Poniżają się, tracą zdrowie, czas i energię na szarpanie z istotami, które za nic w świecie nie pragną odmiany, ani tym bardziej, realizowania narzucanych im poglądów.

Bodhisatwa powinien ściągać cierpienie z innych istot. W praktyce aktywny i niedouczony adept ściąga i kolekcjonuje w sobie cudze wzorce cierpienia, cudze pomieszanie. Ból zęba od mamusi, ciężką chorobę od krewnego, szczególne nietypowe wzorce deformacji ciała. Czyż nie ciekawią Was kalecy i cierpiętnicy spotykani na ulicach ? Ile wzorców możemy spotkać w szpitalach? Czy nie znamy biotrapeutów, lekarzy jacy odchorowują dolegliwości swoich pacjentów? A zajęcie psychiatry z gotowymi wzorcami pomieszania umysłowego ?

Skłonność i potrzeba urzeczywistniania w danym wcieleniu misji Bodhisatwy, jest widoczna bardzo wcześnie, nawet u noworodka, w postaci liczby 55 zapisanej w horoskopie numerologicznym. Określana jest ona jako liczba mistrzowska cierpienia. Idzie w parze z transami cierpienia, potrzebą cierpienia, katowaniem siebie i potrzebą bycia niszczonym na rozmaite sposoby. Liczba 55 jest aktywna, w przeróżnych aspektach człowieczego życia i pokazuje swoją moc w czasu okresie zależnym od indywidualnej potrzeby. Proponuję zapalić sobie 2 świeczki tortowe z liczbą 55. Niech spłoną całkowicie.

Pompujące adrenalinę myśli, że tu na ziemi, staniemy się żyjącym w ciele człowieka opiekunem duchowym (aniołem stróżem), super uzdrowicielem, Soterem – Zbawcą Świata można odpuścić, razem z całą doktryną. Przytomniejąc, wypada zadać sobie pytanie – jaka jest do dzisiaj zapłacona już cena i jaka ma być oczekiwana nagroda.

Ciekawym tematem z jakim spotka się część tybetańskich mnichów arcykapłanów jest własna wiarygodność i wiarygodność widziana obecnie w oczach całej armii inicjowanych przez siebie ludzi mających iść dalej drogą Bodhisatwy.

Kiedy już odreagowałem sobie w ogromnej części wspomnienia z Tybetu trafiła do mnie kolekcja płyt Siny Vodjaniego. Praca z emocjami rozpoczęła się od nowa. Wspomnienia nie chciały się jednak jakoś przebić. Modliłem się, pisałem dekrety o cierpieniu i jego rodzeństwie – biedzie, o możliwych teoretycznie ograniczeniach, tak by przed Bogiem rozliczyć się z wszelkich “cnót” Bodhisattwy. Kiedyś wreszcie trafiłem na francuski film “Himalaja”. Oglądałem go przez 3 dni w półgodzinnych fragmentach z każdorazowym maratonem odreagowywania pojawiających się emocji. Następny film “7 lat w Tybecie” wydał mi się tak cukrowany i niedorzeczny, że w połowie emisji poszedłem spać. Natychmiast spotkała mnie niespodzianka, nietypowy bo całonocny sen z autorskimi komentarzami o tym co i jak robiłem w podczas drugiej tybetańskiej inkarnacji. Z praktyk mnicha i Bodhisattwy wyciągnęło mnie wtedy zrozumienie ku czemu tak naprawdę zmierzam, a także inna piękna kobieta i miłość do niej.

O tym drugim wcieleniu miałem przed wielu laty inny niezrozumiały wówczas sen. “Pojawiłem się w nieznanym obiekcie. Coś jakby pałac, dwór a może klasztor. Nie słychać żadnego dźwięku, brak zapachu, brak jakichkolwiek dających zidentyfikować się dekoracji. Obiekt mnie zna i zaprasza. Otwierają się pierwsze, zdobne dwuskrzydłowe wrota. Dokądkolwiek podążam otwierają się przede mną wszystkie drzwi. Mam na sobie ciasno opięty azjatycki, strojny strój i wielką pomarańczową czapę. Wchodzę do dużej sali. Brak krzeseł, stołów, szaf. Na uboczu drewniane podwyższenie, jakby miejsce dla wykładowcy. Nie wiem po co tu przyszedłem”. Po wielu latach znalazłem informację, że tak ubrany przychodziłem tu w przerwach pomiędzy kolejnymi wcieleniami. Pojawiła się też niezachwiana wiara w to, że miejsce, że ta szkoła i ta grupa wyznaniowa mocno mnie wspierają w moim rozwoju. Szkoda więc byłoby rozstawać się, nic lepszego mnie już nigdy nie dotknie.

Pozwolę sobie teraz przedstawić teorię o którą nie będę kruszyć kopii. Dotyczy ona motywacji dla których oświecony Budda zebrał arhatów i założył pierwsze żebracze (cierpiętnicze) zakony a dzisiaj patrzy na nas z nieba spokojnie się uśmiechając ? Inicjując najwyżej na 1000 lat pierwotny buddyzm był przecież świadomy zmian i manipulacji jakie przemienią Jego dzieło w coś co mamy obecnie. Za głośną zgodą twórczej siły Miłości stworzył rodzaj bypasów “kanałów” ratujących potępione wcielone dusze i skracających wypalanie karmy. Należy pamiętać, iż rzecz cała rozgrywana jest w czasach barbarzyńskich, pośród niepiśmiennych, nieokrzesanych ludzi. Wygląda to tak; na głębokim poziomie zrozumienia przychodzi zapytanie “czy wolisz dziewczynko odpracowywać prostytucję przez 100 kolejnych wcieleń? Czy wolisz chłopczyku pełnione funkcje tyrana odreagowywać przez kolejne 82 wcielenia, czy chcesz karmę żołnierza, narkomana, satanisty odpracowywać przez …..wcieleń? Czy może wolisz przyjąć nieludzkie ani boskie ciężary praktyk buddyjskich które zdejmę z Ciebie natychmiast gdy trzeźwiejąc o to poprosisz ?”

Nikt kto już wie, że w dawnych wcieleniach złożył śluby Bodhisatwy, nikt kto pamięta własną karmiczną drogę Bodhisatwy, nie potwierdzi, że jest ona drogą spełnionej, wewnętrznej miłości, błogości i akceptacji tego co jest. Droga Bodhisatwy, dla istot łamiących przeszkody i prących nią ku oświeceniu, w odróżnieniu od większości podobnych ścieżek, ma wszakże jedną, niewątpliwą zaletę. Jest rzeczywiście krótka. Intensywność bolesnych doświadczeń i cierpień, zapewnianych aktywnym działaczom, niezwykle łatwo pobudza świadomość popełnionego kiedyś błędu i poczucie, że tu i teraz coś nie jest jak być powinno. Kieruje też umysł ku szczęściu, dostatkowi, hojności, świętemu spokojowi, miłości. Równą miarą dawanych sobie i innym.

Poniżej fragment książki “Buddyzm Mahajana” – Paul Williams str. 71

“Teksty często wspominają, że współczucie Bodhisattwy jest tak wielkie, iż odwleka wejście w nirwanę lub powraca z nirwany, żeby wprowadzić w nią najpierw wszystkie czujące istoty. Ta nauka na pierwszy rzut oka wydaje się niespójna i sugeruje, że w porównaniu z bodhisattwą Budda ma mało współczucia. Gdyby wszystkie istoty miały być doprowadzone do nirwany zanim dany bodhisattwa sam osiągnie nirwanę, to oczywiście mógłby istnieć tylko jeden bodhisattwa. Alternatywną możliwość stanowi absurdalny spektakl, w którym wielu bodhisattwów popędza się wzajemnie do nirwany, żeby wypełnić swoje ślubowanie! Co więcej, jeśli jest nieskończona ilość czujących istot – pogląd powszechnie akceptowany w ma-hajanie – to bodhisattwa wyznacza sobie zadanie niemożliwe do wykonania i żaden bodhisattwa nigdy nie będzie mógł osiągnąć stanu buddy. Zapytałem o to nieżyjącego już Kensura Pema Gjaltsena, głównego opata klasztoru Drepung i jednego z najbardziej wykształconych uczonych tybetańskich, podczas jego wizyty w Wielkiej Brytanii. Wyjaśniłem, że w dostępnych na Zachodzie książkach powszechnie twierdzi się, że bodhisattwa dopóty nie osiąga oświecenia, dopóki nie pomoże wszystkim innym czującym istotom osiągnąć oświecenia. Ten wybitny lama uznał to za bardzo zabawne, gdyż, jak to ujął, wszyscy ci, którzy nie zostali bodhisattwami, osiągnęliby oświecenie! Stwierdził bardzo stanowczo, że z ostatecznego punktu widzenia nie o to chodzi w działaniach bodhisattwy. W praktyce tybetańskiej zasługa płynąca z prawych działań zawsze kierowana jest na osiągnięcie pełnego stanu buddy, po to, by być w stanie jak najskuteczniej pomagać innym czującym istotom. Nigdy nie wspomina się o żadnym odwlekaniu lub zawracaniu ze stanu buddy. Inaczej bowiem bodhisattwa, który stałby się buddą, przypuszczalnie albo nie miałby współczucia, albo złamałby swoje ślubowanie. “

Wybrane aspekty z kobiecej drogi Bodhisattwy http://facet.wp.pl/kat,1007823,wid,8663189,wiadomosc.html

Wyłuskałem. z Buddyzmu to co spotkało mnie najgorszego, nie wspominając o niczym dobrym. Możliwe, że czyniąc tak, stałem się więżeniem własnych przekonań. Mój Tybetański problem ma długą genezę. Rozpoczyna się od dawnej jeszcze znajomości z człowiekiem który później urodził się jako Gautama.
W tekstach p. Leszka Żądło są opisy Jezusa, który podobno miał oświecić się w jednym z buddyjskich klasztorów na Syberii. Ktoś przypomniał sobie, że Jezus jemu w medytacji wymiany przekazał wszystkie swoje nie załatwione ziemskie sprawy i odszedł spokojny. Jest taka buddyjska anegdota opowiadająca o nieoczekiwanej wizycie Buddy w pewnym Domu. Ten Dom należał do mnie. Nie przypomniałem sobie tego co On mi przekazał, co tam się działo, ale wcieleń mnicha buddyjskiego naliczyłem do tej pory 5. Awatarowie mojej Duszy wprowadzali buddyzm min. w Kambodży a także w Tybecie. Po upływie 1000 lat odwiedziłem Tybet jako tam urodzony mnich i wówczas to oddałem wszystkie śluby buddyjskie jakie wcześniej przyjąłem. Było to 300 lat temu. Do dzisiaj pozostały intencje i nawyki działania.