Spotkając się z relacjami z poprzednich wcieleń ludzie często pytają: dlaczego inni przypominają sobie zawsze jakieś wcielenia, w których KIMŚ byli?
Sprawa jest prosta: wcielenia, które były nijakie, nie pozostawiają obciążeń w podświadomości. Tylko te, w których wydarzyło się coś niezwykłego, są silniej zapamiętane. I to nie całe wcielenia, a chwile, które miały silny wpływ na kształtowanie się postaw i osobowości.
Wspomnienia tych zwykłych chwil mogłyby też zostać w jakiś sposób przypomniane. Tylko, z punktu widzenia terapeutycznej roli regresingu®, okazuje się to stratą czasu. A poza tym, wymaga głębszego skupienia i wcześniejszego oczyszczenia pamięci z wzorców silnie obciążających umysł.
Zacznę od opisu kilku wspomnień z sesji regresingu. One ładnie zilustrują, o co chodzi w tym artykule.
Można spotkać się z relacjami, w których oprócz niezwykłych, występują i zwykłe postacie. Ale.. towarzyszą im niezwykłe wydarzenia.
Dla uspokojenia czytelników mogę podać przykład z własnych wspomnień: jako zwykły chłop siedziałem sobie z moją żoną przed chałupą i cieszyłem oczy cudownym zachodem słońca. Było w tym jednak coś niezwykłego – otóż w tamtym wcieleniu żyłem wyjątkowo długo, spokojnie i szczęśliwie. Efekt też by niezwykły – nic dziwnego, że chciałem wrócić do tego miejsca i do tej kobiety. Kiedy jednak ona pojawiła się w moim życiu – tamtego miejsca już nie było. Zostało zasypane pod 10 metrową warstwą śmieci. Wcześniej jednak – gdy byłem dzieckiem – pewien człowiek zbudował tam dom. Pamiętam, że bardzo mu zazdrościłem i nie wiedziałem, dlaczego. Czułem się tak, jakby mnie okradł z mojego miejsca.
Inne przykłady przypominania sobie zwykłych wcieleń dotyczą przypadków, jak ktoś mieszkał w sąsiedztwie czarownicy, jak kobieta usuwała niechcianą ciążę domowymi sposobami, jak ktoś zginął jako dziecko widząc wcześniej śmierć zwykłych rodziców. Niby zwykłe życie, a jednak związane z jakimś dramatem. I dopiero teraz pojawiła się okazja, by uzdrowić stosunek do tamtych wydarzeń.
Pewnego razu prowadziłem sesję dziewczynie, która bardzo cieszyła się, że mnie wreszcie odnalazła. Ponieważ jednak ta jej radość była przepleciona poczuciem uzależnienia i złości (co zazwyczaj uzupełnia się), postanowiła przebadać problem.
W trakcie sesji przypomnieliśmy sobie, jak byłem jej mistrzem w Tybecie. Później ona była moim mistrzem. Wreszcie okazało się, że kiedy ja umierałem, ona przejmowała schedę po mnie, a kiedy umierała ona, ja stawałem się mistrzem z linii przekazu. Każde z nas, oczywiście, przez kilka wcieleń było odnajdywane jako tulku (czyli inkarnacja umarłego mistrza).
W pewnym momencie sesji pojawiła się u niej ogromna złość na mnie i poczucie bezradności. Wówczas przypomniała sobie, jak nie mogła odnaleźć mojej kolejnej inkarnacji. Była przerażona, bo to groziło zagładą całej linii przekazu.
Ja tymczasem bawiłem się świetnie w zupełnie innym rejonie geograficznym. Moja zabawa była jednak zmącona drobnym „bezprzyczynowym” poczuciem winy za to, że kogoś gdzieś zawiodłem.
Zauważyłem u siebie dziwny mechanizm. Otóż co jakiś czas po kilku wcieleniach, kiedy starałem się nauczać i pomagać innym w rozwoju duchowym, „zmieniałem kurs” czując się zniechęconym brakiem postępów u moich uczniów. Prowadziło mnie to najczęściej do działań destruktywnych, bądź autodestrukcyjnych.
Kiedyś nawet poczułem dumę z powodu wyrżnięcia wielu mnichów buddyjskich. Ponieważ nie były to zdrowe emocje, przypomniałem sobie w sesji, że będąc ważną osobą w klasztorze – uniwersytecie w Nalandzie i widząc tępogłowych mnichów, którzy przez wiele wcieleń usiłowali dojść do oświecenia, ślubowałem przed nimi, że jeśli się nie oświecą w tym wcieleniu, wówczas w następnym wszystkich ich wyrżnę.
Czas mijał, mnisi zamiast medytować, uprawiali dyskusje i swoistą retorykę, i nic nie zapowiadało tragicznego końca. I oto pewnego dnia do Nalandy wkroczyła armia muzułmańska, która dokonała rzezi około 30 tysięcy bezbronnych mnichów. Jak podają źródła historyczne, muzułmanie nigdzie indziej nie zabijali mnichów.
Jeden wniosek wypływa z tego taki, że nie warto uważać rozwoju intelektualnego za duchowy. Inne wnioski są istotne dla mnie.
Zniechęcenie nauczaniem durniów często pchało mnie do zemsty za stracony czas, za wyrzeczenia, za ograniczanie się w rozwoju dla dobra innych. Jednakże najgorsze okazały się dążenia autodestrukcyjne, które pchnęły mnie ku „czarnej” tantrze. Czułem się zmęczony prowadzeniem do oświecenia ludzi, którzy tak naprawdę wcale nie mieli ochoty się oświecić. Ciężar misji oświecania i nauczania przywalał mnie tak, że i ja sam nie mogłem dojść do oświecenia. Zgodnie bowiem z wcześniej składanymi ślubowaniami, miałem poczekać, aż doprowadzę tam wszystkich innych przed sobą. Dałem się wreszcie przekonać, że nie ma żadnego oświecenia, że możliwe jest tylko wyzwolenie. A wyzwoleniem miało być uwolnienie od wszelkich więzów karmicznych, społecznych i religijnych. Za wcielenia wyrzeczeń podświadomość chciała sobie teraz odbić pełnym używaniem tego, czego sobie odmawiałem dla wyższych celów. Taką ofertą dysponują tylko ścieżki „lewej ręki”, czyli np. „czarna” tantra i satanizm.
Wybór ten, jak zwykle większość ludzkich wyborów, był mało świadomy. Decydującą rolę odegrało w nim zniechęcenie wynikające z braku skuteczności tych praktyk, które wykonywałem wcześniej. Ale jakże mogły być one skuteczne, jeśli w intencji oświecenia czy zbawienia wyrzekałem się mocy, zdrowia, pieniędzy, seksu, związków, miłości, bogactwa, a nawet prawa do godnej ludzkiej egzystencji?
Takie praktyki rodzą tylko karmiczną frustrację, choć podświadomości wydają się nadal ważne i cenne.
Frustracja pchnęła mnie w sferę wpływów tych, którzy obiecywali mi totalne wyzwolenie. Wreszcie mogłem robić to, czego innym robić nie wypadało i cieszyłem się przy tym, że wykonuję zaawansowaną, a przede wszystkim skuteczną – praktykę duchową.
Trudno mieć świadomość konsekwencji karmicznych, jeśli podstawą praktyki jest odurzanie się. Tak więc zgodnie z nauką mistrzów wyzwalałem się. Niszczyłem w sobie zazdrość, przywiązanie i chęć przynależności na rzecz nieograniczoności w seksie. Ostentacyjnie kłamałem, kradłem i czyniłem wszelkie zło, by zniechęcić do siebie wszystkich ludzi, którzy mogliby mieć ochotę wpływać na mnie, czy przywiązać się do mnie. Wszystkie więzy z ludźmi należało bowiem poprzecinać. Wierzyłem przy tym, że jeśli zniszczę swój umysł, wówczas zniknie wszelkie zło, do którego doprowadziłem myśląc i czując. Byłem przekonany, że kiedy zniszczę pamięć, wówczas oszukam władców karmy, którzy według legendy mieli możliwość czytać w ludzkich umysłach.
Efekt był taki, że doprowadziłem się do zaburzeń pamięci i świadomości, do szaleństwa. I wówczas zostałem uznany za wyzwolonego mistrza, którego naśladowali kolejni uczniowie.
Zapytasz się, jak to mogło wpłynąć na moje obecne życie?
Kiedy pogłębiałem moją praktykę medytacyjną i kontemplacyjną, coś mi przeszkadzało. Były to stany utraty pamięci bądź świadomości, a po medytacjach czy oczyszczających umysł sesjach, czułem się nieprzytomny i nawalony. Jeszcze bardziej nawalenie dawało mi się we znaki przy atrakcyjnych kobietach. Jeśli były nieprzytomne, zwariowane, popieprzone umysłowo, jeśli mały one obciążenia tantryczne, wydawały mi się szczególnie atrakcyjne i pociągające seksualnie. Po jakimś czasie zauroczenia zauważyłem, że nie mam ochoty dogadywać się z osobami, z którymi w ogóle nie da się dojść do porozumienia. Niepokoiło mnie również i to, że w ich obecności zaniżała się moja wibracja energetyczna.
Odreagowania trwały długo. W ich trakcie zauważyłem, że moje niepowodzenia w kreacji wiążą się zawsze w jakiś sposób z kobietami. Wówczas pojąłem, że chcąc być dla nich nieprzytomny (na przykład ze szczęścia) wprowadzam w mym umyśle ogromne pomieszanie, bezwład i niemoc. To właśnie były bezpośrednie przyczyny moich nieudanych kreacji. Z tamtych wcieleń przeniosłem wzorce „dołowania się”, ucieczki od ludzi i zaniżania samooceny. Nade wszystko jednak pozostało mi poczucie winy i przymus ratowania wszystkich nawalonych oraz chorych psychicznie. W jednym z poprzednich wcieleń zaowocował on tak, że zafundowałem klinikę psychiatryczną w dużym mieście. A do niej trafili przede wszystkim właśnie ci ludzie, którzy razem ze mną wykonywali “wyzwalające” czarnotantryczne praktyki. Wielu z nich było w stanie tak ciężkim, że wręcz nieuleczalnym.
Na początku drażniło mnie, że ci ludzie nadal szukają u mnie pomocy. Przyznaję jednak, że większość z nich w obecnym wcieleniu jest w stanie za pomocą regresingu i w wyniku znacznie czyściejszych intencji, uwolnić się od obciążeń, które pchnęły je ku autodestrukcji. Tym niemniej złość na nich pomogła mi w uwolnieniu się od ciężaru całej misji ratowania ich. Zrozumienie przyczyn, dla których kiedyś trafili do kliniki w stanie strasznym, pomogło mi w uwolnieniu się od poczucia bezradności wobec trudnych przypadków i wobec ludzi, których w przeszłości nie udało mi się uratować.
Potem przypomniałem sobie, że moje zobowiązania do ratowania nieudaczników życiowych są dużo starsze. Męczyłem się z nimi przez miliony lat oczekując, że ktoś mi się zrewanżuje i pokaże drogę powrotu do Boga.
I wreszcie ujrzałem ją dzięki podpowiedziom ludzi, którzy nigdy nie byli ze mną związani karmicznie. Na szczęście dla siebie i innych.
Od tego czasu spotkałem kilka osób, którym zależało, by być blisko mnie w odpowiednim momencie. Pamiętały one, że ktoś im kiedyś obiecał, że to właśnie ja odnajdę sposób powrotu do Boga. Sposób ten identyfikują z regresingiem. Podobno nawet jest na ten temat zapis w kodzie biblijnym!
Chciałoby się zapytać, czy to, czego ludzie doświadczają podczas sesji regresywnych, może być prawdziwe? Czy autentyczne są wspomnienia, czy można aż tak daleko sięgać w przeszłość? I jak daleko?
Daleko, bardzo daleko. Nawet do okresu zanim na Ziemi zaczęli żyć ludzie.
Autentyzm przeżyć zazwyczaj nie ulega wątpliwości. Co innego, kiedy rozważamy autentyczność wspomnień.
Reakcje zachodzące podczas sesji i po jej zakończeniu, są bezpośrednio związane z zachodzącymi w umyśle człowieka procesami psychicznymi. Procesy te mogą być uruchamiane zarówno przez wyobraźnię, jak i bezpośrednie wspomnienia.
O autentyczności wspomnień decyduje zmiana odczuć, zachowania i zrozumienie przyczyn takich, a nie innych, decyzji, bądź działań, jakie podejmowaliśmy do tej pory. Za tym zrozumieniem idą zmiany w strategii postępowania.
Kiedy wyobrazisz sobie, że zostałeś zjedzony żywcem przez jakiegoś kanibala, możesz odczuwać różne emocje. Będą one związane z twoim wyobrażeniem o tym, czego mógłbyś doświadczyć będąc jedzonym. Twoje wyobrażenia będą się wiązały z dotychczasowym twoim doświadczeniem, z wiedzą na temat tego, co mógłbyś czuć, gdyby się tak stało. Niczego jednak w ten sposób ani nie pojmiesz, ani nie rozwiążesz. Możesz najwyżej zacząć się bać zjedzenia.
Prawdę mówiąc, nad swymi wyobrażeniami masz pełną (lub nieomalże pełną) władzę. Zależą one tylko od ciebie i zawierają to, co chcesz, żeby zawierały.
Kiedy jednak przypominasz sobie, że naprawdę zostałeś zjedzony, w twym umyśle pojawiają się odczucia, których nie mógłbyś ani wymyślić, ani zaplanować. One mogą zacząć cię unosić nawet wbrew twej woli i w kierunku, którego nie przewidywałeś. Po takiej sesji możesz czuć się zszokowany, ale jednocześnie będziesz mieć świadomość uwolnienia od jakiegoś lęku, bądź poczucia zagrożenia.
Jest tylko jeden problem, który utrudnia rozróżnianie między wspomnieniami, a wyobrażeniami: to nałożenie się na siebie wyobrażeń i wspomnień, których istnienia nie podejrzewasz. To szczególna sytuacja, która wprowadza w umyśle zamieszanie. „Fantazje” dzieci często mają właśnie takie połączone podłoże i dlatego bywają niezrozumiałe. Jednak rozeznanie się w tym, co w wizjach, bądź odczuciach, pochodzi ze sfery wspomnień, a co jest efektem wyobrażeń, też okazuje się możliwe. Często staje się nawet konieczne.
Wyobrażenia ZAWSZE są inspirowane wspomnieniami. Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić czegoś, czego nigdy nie doświadczyłeś, czy to swymi zmysłami, czy też w odczuciach emocjonalnych.
Zakładam, że nie wszystko, co sobie wyobrażasz, jest dla ciebie miłe i przyjemne. Czasem nawet może cię przerażać.
Chcąc zmienić wyobrażenia, należy zmienić doświadczenia. To jednak nie jest takie proste, gdyż doświadczenia zależą od oczekiwań, a te z kolei od wyobrażeń. Niby proste, ale tu zamyka się błędne koło. Gdyby jednak zawsze tak być musiało, nie byłby możliwy żaden postęp. A on jednak trwa. Stąd wynika, że nowe przeżycie może stać się realnym doświadczeniem bez wyobrażania go sobie. Tylko jego jakość jest zdeterminowana jakością oczekiwań.
Tu dochodzimy do ważnych stwierdzeń. Otóż nie trzeba sobie konkretnie wyobrażać czegoś, by to stało się przedmiotem doświadczania. Najczęściej jest tak, że nieświadomie oczekujemy na jakieś zmiany. I to one właśnie pojawiają się jako nasze doświadczenia. Ich jakość jest zależna od naszych nie skonkretyzowanych oczekiwań. A nasze oczekiwania mają to do siebie, że jedne z nich są świadome, a inne nie. Tym niemniej i jedne, i drugie, w jakimś stopniu spełniają się…
Nasze nieświadome oczekiwania najczęściej wiążą się z silnymi urazami psychicznymi. A że owe urazy były nieprzyjemne, to chcielibyśmy o nich zapomnieć i udawać, że ich nigdy nie było. W ten sposób ich pamięć spychamy w nieświadome rejony naszego umysłu. I tam one sobie wegetują aż do czasu, kiedy na horyzoncie doświadczeń pojawia się coś, co nam przypomina niemiłą sytuację sprzed miesięcy, albo i lat. W tym momencie odczuwamy rosnący niepokój, pojawiają się nieciekawe przeczucia, ostrzeżenia. I wreszcie wszystko zaczyna zmierzać w tym kierunku, jakiego najbardziej obawialiśmy się.
A jeśli nie zmierza?
Wówczas postępujemy dokładnie tak, jak w przeszłości, o której chcieliśmy zapomnieć i działamy dokładnie tak, jak nie chcielibyśmy postąpić.
Na przykład, jeśli dziewczyna została zgwałcona przez chłopaka (mężczyznę), któremu ufała, wówczas na wszelki wypadek zaczyna się bronić przed każdym innym, jeśli tyko pojawia się u niej podejrzenie, że mu ufa. Ufność staje się dla niej sygnałem alarmowym, że należy się bronić…
Trudno wyobrazić sobie bardziej błędną i dolegliwą reakcję. Tym bardziej, że często z mężczyzn przenosi się ona na Boga.
Jest jeszcze inna możliwość. Otóż zdarza się, że ktoś oczekuje na pojawienie się sytuacji, która miała miejsce w odległej przeszłości. Oczekuje i … nic takiego się nie zdarza. To wywołuje w nim bunt wobec życia i prowokuje do oskarżania świata i życia o bezsens, a innych ludzi o głupotę.
No bo wszyscy powinni przecież wiedzieć, że ja …
No bo to oczywiste, że należy mi się ...
Jeśli i u ciebie pojawiają się podobne sygnały, wówczas zastanów się, jaką w tym życiu masz do spełnienia misję?
Na pewno ona w jakiś sposób podoba ci się, a jednocześnie strasznie męczy. I, co najważniejsze, choć „musisz” ją wypełnić, jest na pewno NIE DO ZREALIZOWANIA!
Hm, do tego jeszcze dochodzi oczekiwanie na wspaniałą nagrodę za zaangażowanie i poświęcenie. Obietnice. Wspaniałe obietnice!
Ale cię ktoś zrobił w jajo! Im wcześniej pojmiesz, dlaczego, tym wcześniej będziesz szczęśliwszym człowiekiem.
I cóż począć z tym fantem?
Mówiąc językiem regresingu – odreagować, czyli uwolnić się.
Większość ludzi obciążonych oczekiwaniami z poprzednich wcieleń nadal czeka jednak na ten piękny dzień, kiedy usłyszą: Odnalazłem cię! Jesteś moją polówką, moim ideałem, Mistrzem, guru. Lub: Odnaleźliśmy cię. Jesteś naszą kapłanką, boginią, naszym zbawicielem, prorokiem itd., itp. Są też tacy, którzy czekają, aż dobry Bóg lub kosmici ewakuują ich z tej okropnej planety, bo boja się kary za wcześniejsze uczynki.
To, o czym napisałem powyżej, to najgroźniejsze dla rozwoju duchowego i osobowego obciążenia karmiczne. Wypada tę listę rozszerzyć tylko o pragnienie cierpienia (ulubionego przez dżinistów i chrześcijan różnej maści) czy samozniszczenia (np. śmierci w wyjątkowych okolicznościach lub dla wyższych celów).
Za tak „wysublimowanymi” dążeniami „duchowymi” zazwyczaj kryją się długo pielęgnowana nuda, niezadowolenie z życia i przede wszystkim z siebie. To z ich powodu człowiek chce „czegoś” doświadczać i „coś” znaczyć. Cena wydaje mu się mało istotna.
Nuda i frustracja, kiedy były pielęgnowane jako duchowe cnoty przez wiele wcieleń, mogą nadal dominować w życiu codziennym i w duchowej praktyce. Ileż to razy spotykamy się z odczuciem, że religijne ceremonie bądź duchowe praktyki tchną sztuczną powagą i zieją nudą. A jakie za to cuda obiecują!
I cóż?
Nuda i sztampa jeszcze nikogo nie uczyniły szczęśliwym, czy oświeconym. Tym bardziej drogą do szczęścia czy oświecenia nie może być rezygnowanie z niego. A przecież większość ludzi wierzy, że jest waśnie tak, a nie inaczej. Nic w tym dziwnego, gdyż właśnie tak kierują nimi duchowi przewodnicy.
Czy regresing ma w tym zakresie do zaoferowania coś innego?
Owszem. Pozwala on pojąć, jakie intencje i kompetencje mają duchowi przewodnicy, którym wierzysz, bądź którym ślepo uwierzyłeś w przeszłości. To może ci pomóc w uwolnieniu od zbędnych działań i wydatków. I to znacznie większych, niż mógłbyś przypuszczać. Regresing pomaga ci też poznać twoje własne intencje, z którymi pozwoliłeś, by ktoś „robił cię w jajo” w imię Boga lub oświecenia.
Pewien pan po pierwszej w życiu, a niezwykle owocnej sesji, wyznał, że spośród miejsc, które sobie przypomniał, w tym życiu nie „zaliczył” wyłącznie Meksyku. Tym niemniej usilnie starał się zarobić na podróż do tego kraju. Kiedy pojął, co go tam ciągnęło, odeszła mu ochota na dalsze podróżowanie po tak odległych zakątkach globu i za takie pieniądze.
Inna osoba była przekonana, że musi wyjechać do Tybetu. Możliwości, że to zobowiązanie z poprzednich wcieleń, w ogóle nie chciała wziąć pod uwagę. Na nic też zdały się tłumaczenia, że ta część świata jest okupowana przez Chińczyków i że nie sposób tam się dostać. Ona “musiała” tam pojechać. Stwierdziła, że pieniądze i tak zdobędzie, a jak nie, to przekona mamę, by wysupłała tę kwotę ze swych oszczędności na nowe mieszkanie. Uważała, że wystarczy ją tylko dobrze nastraszyć.
A efekt?
Mama dała się nastraszyć i to bardzo. Stwierdziła, że jedynym miejscem, do którego córka pasuje, jest szpital psychiatryczny. I postawiła na swoim.
Czy tak musiało się stać?
Oczywiście, że nie. Gdyby udało się tej osobie dotrzeć pamięcią do podświadomego programu, który zmuszał ją do tak dalekiej wyprawy, uświadomiłaby ona sobie jej całkowity bezsens i zrezygnowałaby z niebezpiecznych i wrednych manipulacji dla osiągnięcia swego celu.
Kiedy człowiek czegoś pożąda, wydaje mu się to bardzo ważne i bardzo realne. Kiedy pożąda tego, co duchowe, wydaje mu się, że to jest jeszcze ważniejsze. I jak mu w takiej sytuacji wytłumaczyć, że bredzi?
Tłumaczenie nic nie daje. Obietnica duchowych czy magicznych osiągnięć potrafi człowieka doprowadzić do stanu całkowitej rezygnacji z życiowych i materialnych celów na rzecz osiągania duchowych iluzji.
Dla mocy, Boga czy nieśmiertelności ludzie są często gotowi umrzeć. Znacznie częściej niż dla seksu czy ratowania ojczyzny.
Każda misja i każda prawda, o którą trzeba walczyć, jest takim samym urojeniem. Urojeniem o tyle niebezpiecznym, że dla zaangażowanego w walkę człowieka staje się ona czymś o wiele ważniejszym, niż jego własne życie i jego osobisty kontakt z boskością.
Powie ktoś, że zachęcam do egoizmu, może nawet w jego skrajnej postaci.
No cóż. Tylko egoiści tworzą historię Ziemi i tylko o nich możemy tu i ówdzie przeczytać. Nawet jeśli za cenę wieloletnich wyrzeczeń osiągnęli urojoną świętość, zrealizowali tylko urojenie o świętości.
Nie o taki egoizm mi chodzi.
Codzienna praktyka medytacyjna przywiodła mnie po kolei do każdego ze szczebli duchowego postępu, o których piszę. Ta codzienna praktyka opiera się o miłość, mądrość i moc – nie moje, a boskie. Z mojej strony jest stała gotowość, by to wszystko przyjmować NA TRZEŹWO I PRZYTOMNIE!
To jest całkiem możliwe i to się opłaca.
Autentyczne wspomnienia doprowadzają mnie ciągle do autentycznych zmian intencji. A zmiana intencji to zmiana karmy. To uwolnienie od konieczności zrealizowania tego, co zbędne na drodze duchowego rozwoju.
Można się uczyć przez popełnianie błędów aż do znudzenia. Można też przez zrozumienie starych błędów. Ta druga możliwość wydaje mi się dużo bardziej skuteczna i tańsza. Ale jest i trzecia możliwość. Przecież w poprzednich wcieleniach dokonaliśmy postępu na duchowej ścieżce, nabyliśmy wiele cennych umiejętności. Zazwyczaj towarzyszą nam one od dzieciństwa, ale bywa, że niektórych z nich wyrzekliśmy się, lub zapomnieliśmy. Przypomnienie sobie w sesji, w jaki sposób malowaliśmy, rysowali, czy grali na jakimś instrumencie, może nam zaoszczędzić wiele czasu na ćwiczenia. Podobnie jest z przypomnieniem sobie naszych zdolności parapsychicznych. Wielu osobom odnawiają się one już po kilku sesjach. Trudno o lepszy dowód na autentyzm wspomnień karmicznych.